Zbiór “Akacje kwitną” Debory Vogel zawiera teksty zwane przez autorkę “montażami”. Oddają one klimat coraz bardziej zunifikowanego życia, przenikającego do europejskich metropolii lat międzywojennych. Treści owe tworzą skrajnie indywidualistyczną prozę, tyle nowoczesną, ile wymykającą się przyporządkowaniu do jakichkolwiek prądów literackich.
Szkice Debory Vogel wypełniają tomik niewielki objętościowo, choć poznawczo na tyle intensywny, że wymaga on od czytelnika czujnej lektury, żeby nie zgubić żadnego z godnych przemyślenia tropów. O śmiałych formalnie narracjach tej autorki łatwiej powiedzieć, czym nie są (poezją, powieścią, opowiadaniem, reportażem, kroniką, esejem, prognozą futurologiczną), niż czym są. Niezależnie od faktu, że w utworach zamieszczonych w zbiorze każde z tych pojęć nietrudno wytropić.
“Akacje kwitną” są przeglądem filozoficznych refleksji autorki o naturze naszego “najlepszego ze światów”, z jego mimowiednym pędem do paradoksów, w jakie obfituje tak zwane realne życie. Debora Vogel – z wykształcenia filozofka, dogłębnie zorientowana w najnowszych prądach artystycznych, pisała eseje o kubizmie i konstruktywizmie – w lapidarnie zwięzłych zdaniach daje opis czy też osąd wydarzeń, jakim bezwiednie ulegają coraz szersze rzesze społeczeństw zamieszkujących ówczesny równie prowincjonalny, co metropolitalny Lwów czy Paryż.
Autorka unaocznia czytelnikowi miałkość powszechnego bytu: (“Zmierzch był, jak zwykle, w październiku, o tej porze. Pastelowy i szary, pełen niepojętych zapowiedzi był ten zmierzch, podczas gdy z kasztanów, murów i twarzy opadał szerokimi, zmiętymi liśćmi smutek”), w którym ta egzystencja – jak w tymże czasie przekonywał też Witkacy – coraz mniej miejsca zajmuje zindywidualizowane “istnienie poszczególne”. W jego miejsce wkracza bowiem przereklamowana cywilizacja z wszystkimi jej dobrodziejstwami – automatyzacją, industrializacją, umasowieniem i próżniaczym komfortem uniformizacji codziennego życia – które ze świadomego swojej podmiotowości człowieka czynią w końcu bezwolnego reprezentanta większej społeczności, mniej lub bardziej ochoczo podporządkowującego się ogólnym tendencjom. Poczynając od odgórnie narzucanych stosunków pracy, a kończąc na modzie.

Proza Debory Vogel nie jest lekturą łatwą. Może wydać się irytująca, gdyż przeczy wszelkim czytelniczym przyzwyczajeniom – nie ma w niej bohatera, ani dialogów, ani nawet przebiegu akcji, nie wspominając o happy endzie. Są sekwencje luźno powiązanych zdań, o wyważonej, a przy tym wręcz zaskakującej obrazowości.
Wszystkie trotuary i ulice zasypał naraz płowy karton i papier pudeł i torebek od kapeluszy i damskiej konfekcji, jak różowe listki kasztanów zasypują szare ulice czerwcowe. Trotuarami zaś i skwerami toczyły się torsy kobiece: w ondulowanych fryzurach antyczne torsy bez oczu; bez oczu na fale mięsistej zieleni i na gromady przeróżnych, niezwykłych i delikatnych spraw, które działy się w otoczeniu i miały wkrótce przeminąć. (W torsach antycznych, w biustach z witryn fryzjerskich i w damskich biustach z ulic wypatrują ślepe wydrążenia oczu życie; są wytężone na nieznany dreszcz szczęścia i nieznane jego możliwości).
Nie pierwszy to i nie ostatni fragment, w którym pobrzmiewają nuty dobrze znane ze “Sklepów cynamonowych” czy “Sanatorium pod Klepsydrą”. Rzecz w tym, że Vogel latami korespondowała z ich autorem, Brunonem Schulzem, który zapewne zostałby jej mężem, gdyby nie sprzeciw dobrze sytuowanej lwowskiej rodziny Debory wobec perspektywy małżeństwa z klepiącym biedę nauczycielem rysunków z Drohobycza. Niemniej jednak utrzymywali przyjazne kontakty i pisali do siebie (niestety, zachowały się jedynie pojedyncze listy), wymieniając między sobą literackie juvenilia.
Azalie z kwiaciarni na Boulevard Montparnasse w Paryżu są doskonałe. Są koloru łososia i koloru pomarańczy i prezentują w stu niuansach kolor marynowanej wytrawnej ryby łososiowej i kolor kulistego owocu pomarańczy.
Bez względu na to, czy łososiowe azalie Debory nasunęły Brunonowi myśl o cynamonowych sklepach, czy akurat odwrotnie, dwójka korespondentów inspirowała się nawzajem, nie żywiąc do siebie urazy za ewentualne zapożyczenia. Nie uzurpowali sobie żadnych praw do tej czy innej intelektualnej własności: “Niektórzy czytelnicy, a nawet recenzenci dopatrywali się w tej książce [autorstwa Vogel] pewnych analogii do »Sklepów cynamonowych« – pisał Schulz [“Nasza Opinia”, nr 72 (199), 1936]. – Spostrzeżenie to nie świadczy o głębokim wniknięciu. W istocie książka ta wynika z całkiem innych i oryginalnych podstaw światopoglądowych”. Recenzja drohobyczanina zamieszczona została w wydawanym po polsku tygodniku żydowskim ukazującym się w tym czasie we Lwowie, skąd warto przytoczyć jeszcze końcowy fragment:
“Akacje kwitną” są niezmiernie ciekawym, oryginalnym i nowym dokonaniem właśnie dlatego, iż dla autorki nie były one eksperymentem, lecz koniecznością narzuconą jej przez całą jej organizację twórczą. Nowość tej książki leży nie w pewnym szczególe, w nowej odmianie starych sposobów, ale w samej substancji tej prozy, w samym gatunku narracji. Można by powiedzieć, że tradycyjna proza powieściowa opiera się na zasadniczym poglądzie, że świat się dzieje, staje, płynie, dąży do jakiegoś rezultatu. Proza Debory Vogel jest adekwatem świata na zawsze gotowego, nieruchomego, zmechanizowanego.
“Kacerska doktryna” trzech części “Traktatu o manekinach” z opowiadań Schulza znalazła u Vogel odzwierciedlenie w tekście zatytułowanym “Zdemaskowanie manekinów”: “Tak się zaczęło: bezceremonialnie i naraz zdemaskował się mechanizm manekinów, poruszanych sprężyną tęsknoty. […] Jak nakręcone próbowały poruszać się figurki sztywnych panów w melonikach i pań elastycznych o wciętej talii”. Ani to pastisz, ani polemika z przyjacielem po piórze, tylko samoistna próba własnego głosu. Dodajmy, że stanowczo odmiennego.
U Debory Vogel to nie manekiny udają ludzi tylko wręcz odwrotnie. Ludzie wtłaczani są w rutynową zależność od uwarunkowań zautomatyzowanej pracy, a w czasie od niej wolnym – w ciasny gorset towarzyskiego konwenansu i aktualnej mody. Co powoduje u nich stopniową, prawie niedostrzegalną utratę osobowości, czyniąc ich właśnie manekinami o twarzach sztywnych jak z porcelany.
Tę permanentną utratę wolności, którą odbiera się ludziom przy pomocy różnych form przemocy, o tyle perfidną, że niewidoczną, dostrzegały jedynie dalekowzroczne umysły tamtych lat. Wśród nich Debora Vogel – jeden z najbardziej analitycznych i logicznych umysłów epoki. Świadczą o tym właśnie jej literackie “montaże”.
Z kronikarsko-reporterską przenikliwością odnotowuje w nich stopniowe przewartościowanie ludzkich potrzeb. Masowość i tempo procesów produkcyjnych sprzyja de facto tandecie wykonania. Dotyczy to nie tylko mechanizmów rynku pracy, ale i konsumpcji w czasie odpoczynku, stąd też rozrywka staje się blichtrem szmirowatych przebojów, z wybrzmiewającymi zza szyb kwiaciarni czy fryzjerni refrenów o jakże słodkich zasadzkach miłości.
Profetyczny zmysł absolwentki lwowskiej szkoły filozoficznej pomógł jej już w latach 30. minionego wieku dostrzec “betonowe morze ulic, i pejzaż betonowy murów: roślin o pniach i gałęziach z pionów i elastycznych poziomów”. Zjawisko, które dziś przybrało apokaliptycznego wymiaru “betonozy” – brukowania każdego wolnego skrawka przestrzeni we wszelkich gminach, rozpaczliwie silących się na wielkomiejski szyk. Tymczasem “beton musi być nudny, jak szczęście zużyte. Kiedy się widzi beton – łzy przychodzą. Takie jest ciało. Ale dusza betonu jest, jak zwykle, delikatna i bardzo fantastyczna”. Martwe przedmioty zyskują bowiem duszę, stopniową traconą przez wyobcowanych i zagubionych przedstawicieli homo sapiens.
Im mniej bowiem na naszej planecie rozrosłego zielska, opisywanego przez lwowsko-drohobycką parę – owych “bodiaków” i “łopuchów” – tym więcej podobnych im betonowo-kamiennych substytutów. A kamienie, w tym także szlachetne, świadczące o wysokim statusie ich właścicieli, z wolna zaczęły tracić swą moc: “Dwudziestego lutego 1932 roku doniosły gazety o zamknięciu największej w świecie kopalni diamentów w miejscowości Kimberley, Kanada: na skutek złej koniunktury na rynku diamentowym. Tak wyszło na jaw, że diamenty są niepotrzebne”.
Na targowisku próżności zapanował chaos, skutecznie wykorzystany przez producentów biżuteryjnej tandety. I wszelkich innych taśmowych podróbek, jak choćby tkanin: “Perkale były sztywne i suche, bez miąższu. Czasem niezgrabnie próbowały upodobnić się do czegoś innego: próbować upodobnić się do miękkich jedwabi albo miękkich aksamitów, ale nawet połysk ich był płaski sztywny, bez życia”. Tymczasem: “Surowce czekają na swój los. Leżą po całym świecie w gromadach ogromnych. Jak chwasty. Lepkie, gryzące wyuzdane”.
O te surowce trzeba jednak powalczyć, toteż Debora Vogel odnotowuje: “W stronę Afryki odchodziły w tym właśnie czasie z Neapolu statki pancerne, załadowane żołnierzami, czołgami i amunicją: Mussolini nie chciał przegapić tych sześciu miesięcy pory suchej, które miały się właśnie teraz, zaraz zacząć w Afryce, zaraz, w miesiącu październiku”. “Amunicja zostaje przeliczona na życie” – dodaje Vogel. Jest 1937 rok, w Polsce zaostrza się polityczna sytuacja, skutkująca także fascynacją faszyzmem i militaryzmem. Niewiele lat minie, żeby autorka doświadczyła skutków tych napięć, w których, podobnie jak w przypadku jej eks narzeczonego Brunona Schulza, stawką było ich życie.
“Akacje kwitną” Debory Vogel nie niosą pocieszających treści. Jednak szczególnie teraz, gdy Europą i światem wstrząsają wojny i coraz bardziej niepokojące konflikty, głęboko przemyślany eksperyment literacki lwowskiej pisarki odsłania swoją intelektualną siłę.
Janusz R. Kowalczyk
Kategorie: Uncategorized