
Pierwszego w życiu Rosjanina ujrzałem na jesieni 1942. Spaliśmy w lesie, nie w ziemiance tylko na świeżym powietrzu ujrzałem jak we śnie. Stał nad nami szynelu i furażerce. Przez ramię miał przewieszone krzesło, do góry nogami, których było tylko dwie i jedna dłuższa od drugiej. Później widziałem takie na plecach Niemców, były to peemy z długim magazynkiem i cienką kolbą.
Rosjanin mówił mojego do ojca, rozciągając słowa, z których dosłyszałem „tate, mame, zajde…” Ojciec z nim poszedł z nim zobaczyć, co za Żydzi się tam gdzieś ukrywają i wkrótce wrócił – bez butów, onuc, boso – bo to byli Rosjanie. Ściągnęli z niego także marynarkę i spodnie, ale pod nimi miał jeszcze jedne, które łaskawie mu zostawili. Nigdy tego epizodu nie zapomniałem i tak mniej więcej go zapisałem we wczesnych próbach prozy, i chciałem go dziś zacytować z naszej rodzinnej „Żydowskiej wojny”, ale go tam nie ma i zupełnie nie rozumiem, dlaczego.
Czy ktoś wyperswadował mi, że lepiej to pominąć? Ale gdyby tak było, to przywołałbym w mojej emigracyjnej „Prawdzie nieartystycznej” jak parę innych pominięć, ale nigdzie nie znajduję tej sceny. Czyżby usunięto ją z „Żydowskiej wojny” bez mojej wiedzy? Opowieść ukazała się pod koniec 1965 roku w Czytelniku, a pół roku wcześniej w Twórczości, której zabytkowe egzemplarze oddałem do archiwum nowojorskiej Columbii lub warszawskiej Biblioteki Narodowej. Ciekawe, czy w przeddruku jest.
Za to znalazłem coś innego, co wymaga sprostowania. W „Żydowskiej wojnie” napisałem, że gdy przyprowadzono mnie do ziemianki „babcia i dziadek byli starzy i przybiedzeni jak zawsze”. To krótkie zdanie pochodzi z inwencji literackiej, bo przyprowadzono mnie w nocy i nikogo nie widziałem. Nie widziałem nikogo także w dzień, bo nie wolno było z tej ciemnicy wychodzić. W nocy widziałem sylwetki i cienie przy ogniu, lecz im się nie przyglądałem. Paul Celan pił codziennie „czarne mleko” zagłady, ja zaś wdychałem jej czad, byłem zaczadzony i nic mnie nie obchodziło. Zapamiętałem na zawsze tylko babcię, która dzień i noc mnie tuliła w objęciach.
Poza tym dziadka nie mogłem widzieć, bo go już nie było. Bo wytropili ich przedtem ci sami zbiegli sowieccy jeńcy wojenni – tate, mame zajde – i zgwałcili Basię (Batję) jego siedemnastoletnią córkę. Rzucił się na pomoc i go zastrzelili. Powiedział mi to wujek Aron, gdy odwiedziłem go w Tel Awiwie, półtora roku po śmierci mojej matki, której nikt nigdy tego nie powiedział. Niestety, nie mam fotografii nikogo z tej części mojej rodziny.
Przy okazji poszukiwań w „Prawdzie nieartystycznej” natrafiłem na inny błąd mojej wyobraźni: „Pojechaliśmy tramwajem do pani Taborowej, która dała nam schronienie na tę noc i wiele następnych, bo mama nie chciała odejść. Pani Taborowa się bała. Zdenerwowała się, gdy mam jej powiedziała, że nie ma już gdzie iść”. Wszystko tu logiczne, często tak bywało, prawda artystyczna bez zarzutu. „Prawdę nieartystyczną” pisałem po śmierci matki, nie wiedząc, że gdzieś w archiwum historycznym jest jej zeznanie, z którego wynika, że w tym wypadku rzeczywistość była dużo lepsza niż sobie wyobrażałem. Cieszę, że sprawa trafiła do Yad Vashem i że ten błąd da się naprawić.
Kategorie: Uncategorized