Uncategorized

Opozycja demokratyczna pod respiratorem


    

Jakub Kopec

 Zazdroszczę sukcesu dwu Maciejom, którzy razem wdrapali się na Olimp. Ja sam, jako reporter z ambicjami, nigdy nie znalazłem się nawet u podnóża. Jednak ich dalszy los był już nie do pozazdroszczenia. Na Macieja Włodka padł cień podejrzenia, że to on zakapował służbie bezpieczeństwa, jaką drogą Maciej Kozłowski  z transportem nielegalnej literatury z wydawnictwa „Kultura” w bagażniku będzie podążał z Paryża do Warszawy. Czechosłowacka Státni Bezpečnost bez wysiłku zatrzymała go w Pradze i przekazała polskim władzom. Bogu ducha winny Maciek Włodek bez dostatecznego powodu boleśnie doświadczył środowiskowego ostracyzmu, ale Maciej Kozłowski w „procesie taterników” zgodnie z obowiązującym prawem skazany został na cztery i pół roku prawdziwego więzienia.

    Olimp, wielka mi góra, 2918 m n.p.m. w kapeluszu śniegowym ! Maciek Kozłowski bez aparatu tlenowego wdrapał się na Noszak  w Hindukuszu (7492 m n.p.m.).

          Z wnukiem Jarosława Iwaszkiewicza , geologiem  Maćkiem Włodkiem, autorem wnikliwego studium pt. „Zdjęcie geologiczne utworów czwartorzędowych otoczenia Doliny Waksmundzkiej w Tatrach”, jeździłem na nartach po stokach Szrenicy, gdzie jego ciocia miała kramik z herbatą i z kubańskim rumem przy górnej stacji kolejki linowej; tym koneksjom zawdzięczałem miesięczny bilet pracowniczy na wyciąg krzesełkowy, uprawniający do bezpłatnego wjazdu poza kolejnością. Nikt dziś nie zrozumie, jak wielki to był przywilej w  czasach PRL. Z krakowiakiem Maćkiem Kozłowskim ścigałem się natomiast w zawodach o mistrzostwo polski dziennikarzy w narciarstwie alpejskim i tak się w nim  rozkochałem, że gdy tuż przed stanem wojennym znalazł się w Warszawie w reporterskiej potrzebie, pożyczyłem mu samochód, by mógł dojechać do Akademii Sztuki Cyrkowej w Julinku. Nikomu innemu za żadne skarby samochodu bym nie pożyczył. Syn  Marii Kozłowskiej, profesor w krakowskiej Akademii Rolniczej i krewniak Leona Kozłowskiego, premiera II RP w latach 1932- 1935, był i jest osobą piękną, szlachetną i godną zaufania. Gdybym swoją balastową łódeczką „Seilhors” wybierał się w rejs dookoła świata, chciałbym mieć na pokładzie Maćka Kozłowskiego za marynarza, a nie na przykład kapitana Krzyśka Baranowskiego, który w mistrzostwach narciarskich dziennikarzy za każdym razem spuszczał mi lanie. 

     Wielką karierę w dyplomacji zawdzięczał  Maciej po trosze  rodzinnym koneksjom, ale  przede wszystkim swoim zawodowym zaletom. Zrobił doktorat z historii na UJ, napisał piękną książkę pt. „Sprawa premiera Leona Kozłowskiego. Zdrajca czy ofiara” (Warszawa, 2005), a rok później wydał jeszcze piękniejszą i mądrzejszą publikację „Trudne pytania w dialogu polsko-żydowskim”, w której spożytkował swoje doświadczenia wieloletniego ambasadora Polski w Izraelu. W końcówce kariery osiągnął bardzo znaczące stanowisko podsekretarza stanu w MSZ. A potem zaczęły się schody. 

    Kiedy Władysława Bartoszewskiego,  najbardziej zasłużonego w zaklejaniu ran w stosunkach polsko-żydowskich ministra spraw zagranicznych  RP, podczas przemówienia na uroczystościach cmentarnych w rocznicę Powstania Warszawskiego wybuczała antysemicka hołota z  PiS, chciałem z wyrazami solidarności podejść do Maćka Kozłowskiego, który stał w gronie odzianych w uroczyste szaty oficjeli, ale poniechałem zamiaru, ponieważ odziany  byłem w niestosowny strój dżinsowy.  

   Maciek był już pod oficjalnym oskarżeniem o kłamstwo lustracyjne tajnego współpracownika „Witolda”, gdy ja dopiero czekałem, aż IPN z prostego figuranta „Alfreda” awansuje mnie na regularnego kapusia.

   Prokurator IPN, niejaki Skrok, dowodził przed sądem okręgowym w Warszawie, że Maciej Kozłowski, wysoki urzędnik państwowy, dopuścił się kłamstwa lustracyjnego,  bowiem  „materiał dowodowy – w tym teczka personalna “Witolda” i teczka pracy oraz zeznania kapitana Szczykutowicza – potwierdzają, że co najmniej w latach 1965-66 Kozłowski był tajnym współpracownikiem. Przekazał SB m. in. informacje o osobach, które poznał podczas pobytu w Wlk. Brytanii, o pracowniku UJ i kilku cudzoziemcach, a część tych informacji SB przekazała innym swym pionom”.

    Oskarżony Maciej Kozłowski bronił się, że  wprawdzie w 1966 r. podpisał zobowiązanie do współpracy z SB, ale tylko pozorował ją, udzielając informacji ogólnodostępnych i unikając kontaktów z SB, a w czerwcu 1968 r. w ogóle zerwał wszelkie kontakty z oficerami SB.

    Prokurator Jarosław Skrok z biura lustracyjnego IPN zażądał od sądu uznania go za kłamcę lustracyjnego i objęcia pięcioletnim zakazem pełnienia funkcji publicznych, chociaż całokształt działalności opozycyjnej Maćka uznawał za pozytywny i pomimo, że wiedział, iż podsądny Kozłowski poinformował Jerzego Giedroycia, szefa paryskiej „Kultury”,o swoich wymuszonych kontaktach z policją polityczną,  on zaś – rzekomy informator SB – od wszelkich indagacji jak umiał , tak wykręcał się sianem. Prokurator skazał tym samym Macieja Kozłowskiego  na infamię, zanim uczynił to sędzia, i zrobił to, chociaż miał poczucie, że skazuje  na cywilną śmierć człowieka o zdecydowanie pozytywnym życiorysie. Sam siebie usprawiedliwiał przy tym słowami, że „sądy lustracyjne nie oceniają jakości współpracy, a tylko stwierdzają sam fakt”. Skrok uznał, że ktoś wówczas tak młody i niedoświadczony, nie mógł prowadzić gry z SB. 

     Maciek , choć młody, lecz już naprawdę doświadczony konspirator z opozycji demokratycznej, nie mógł prowadzić prawdziwej gry z SB, a ja, osobnik samotny i kompletnie wyzbyty doświadczeń konspiratora, mogłem przez dwa lata  co najmniej utrzymywać oficerów SB przy bezpodstawnej nadziei na nawiązanie współpracy? Jako człowiek wyrzucony z  dziennikarstwa, w stanie wojennym potrzebowałem paszportu na wyjazd do Francji, gdzie mogłem zarabiać fizyczną pracą w winnicach i sadach. 

   Swoją przygodę z SB barwnie opisałem w krótkim utworze prozą, zatytułowanym drętwo:„Odpowiedź na skargę kasacyjną prezesa IPN dra Jarosława Szarka”:

   «Do Naczelnego Sądu Administracyjnego

    Jedyny fakt, który można uznać za informację, udzieloną przeze mnie SB, jest odnotowany  w dokumentach IPN pod datą 1985 r.. Zwierzyłem się, mianowicie, że „widziałem Fikusa w kościele”. Indagowany przez SB, zawsze mówiłem ogólnikami, bredziłem  o tym, co można wywnioskować ze znaków na niebie, albo co można wyczytać z „Trybuny Ludu”. I tylko raz  lapnąłem prawdziwym nazwiskiem. Funkcjonariusz SB, podszywając się pod pracownika Urzędu Paszportowego i w gabinecie jego kierownika, życzliwie, jak dobry policjant, pytał mnie o pracę, na co ze skargą w głosie odpowiedziałem, że z powodu „negatywnej weryfikacji” , ja, bezwyznaniowy liberał z sercem na prawach ewolucji i doboru naturalnego umieszczonym po lewej stronie, musiałem  zarobkować w  falangistowskiej i faszyzującej gazecie „Słowo Powszechne”, katolickim dzienniku Stowarzyszenia Chrześcijańskiego PAX. Z powodu paskudnego  miejsca pracy czułem do siebie obrzydzenie, a taki Fikus, jako ateista i były  członek egzekutywy POP PZPR w tygodniku „Polityka”, nie odczuwał wstydu z ostentacyjnego wystawiania się na widok publiczny przy samiutkim ołtarzu… 

     Skoro Instytut Pamięci Narodowej za znamienny uznaje fakt, że powiedziałem funkcjonariuszowi SB, iż udałem się posłuchać muzyki w kościele, gdzie przy ołtarzu zobaczyłem swojego kolegę, to przecież po stokroć bardziej istotne od tego, że widziałem Fikusa, jest to, że nie zdradziłem oficerowi, jak Dariusz Fikus ma na imię, nie powiedziałem też w jakim widziałem go kościele, nie wspomniałem, że była to świątynia ks. prałata Henryka Niewęgłowskiego, kapelana środowisk twórczych, że widzenie miało miejsce w czasie koncertu liczącego dwustu wiejskich śpiewaków  Chóru Parafialnego z Poczernina , dyrygowanego  przez mojego przyjaciela , reżysera Jana Kulmę, że chór odśpiewał m. in. antyrządowy i zakazany przez cenzurę Hymn Parafii  Poczernińskiej i, co najistotniejsze, że po tym wydarzeniu „kultury niezależnej”, wraz z  dwojgiem przyjaciół ,  Zofią Jaremko i Marianem Kutiakiem, przy współudziale między innymi  Szymona Kobylińskiego i Wiesława Ochmana, woziliśmy dzieciaki  poczernińskie prywatnymi samochodami i pokazywaliśmy im to, co w Warszawie najciekawsze. W sumie oznacza to, że inkryminowana  informacja o „Fikusie w kościele” nie miała żadnej wartości poznawczej, ponieważ wszyscy wiedzieli, a już zwłaszcza wiedziała SB, że Fikus z Bratkowskim  w kościele NMP na Nowym Mieście  co niedziela na głos czytają swoją „Gazetę Mówioną”!  

   Ponieważ to, że „widziałem Fikusa w kościele” jest jedyną konkretną informacją przekazaną przeze mnie pracownikowi Biura Paszportowego (fakt, że domyślałem się , iż  miałem do czynienia z tajniakiem,  niczego tutaj nie zmienia), nabiera w moim sporze z IPN podstawowego znaczenia. Dlatego zacytuję ostatnie , podsumowujące słowa ze „Skargi kasacyjnej” dra Szarka, prezesa IPN:

   „W notatce z dnia 22 listopada 1985 r. (…) pan Jan Jakub Kopeć (…) w trakcie rozmów przeprowadzonych z funkcjonariuszem służby bezpieczeństwa udzielił mu informacji dotyczących zachowania się środowisk opiniotwórczych w warunkach stanu wojennego oraz informacji dotyczących zachowania osoby o nazwisku Fikus.” („Skarga kasacyjna” str. 2, acc. 1 od góry)

   Informuję , że koncert Poczernińskiego Chóru Parafialnego w kościele NMP na Nowym Mieście rzeczywiście odbywał się w warunkach „zawieszonego” stanu wojennego, natomiast rozmowa z „kierownikiem Biura Paszportowego” miała miejsce w listopadzie 1985, kiedy Gorbaczow ogłosił już swoją głasnost i pierestrojkę. Informacja o „Fikusie w kościele” sprzed dwu lat, w warunkach pierestrojki nie mogła już mieć żadnego, śladowego choćby znaczenia operacyjnego.

  Dlatego, w imię zdrowego rozsądku, wnoszę o oddalenie „skargi kasacyjnej” Prezesa IPN i utrzymanie w mocy wyroku WSA z dnia 4 kwietnia 2019 roku.

                                                                                                 Jan Jakub Kopeć

Warszawa,  1 lipca 2019 r.»

 Skarga kasacyjna dra Szarka została oddalona, sąd  Najwyższy utrzymał w mocy wyrok Sądu Wojewódzkiego, który jednoznacznie oczyścił mnie od zarzutu współpracy z SB.

 Książką „Dossier Generała” uchroniłem Wojciecha Jaruzelskiego przed degradacją do stopnia szeregowca. Przed zarzutem szpiegostwa udatnie  broniłem właściciela „Polsatu” książką pt. „Utopić Solorza”. Publikacją „Wariant Oleksego” ocaliłem też cnotę premiera Oleksego, bezpodstawnie oskarżonego przez obóz belwederski o szpiegostwo nas rzecz Rosji. Odpowiedź na skargę kasacyjną prezesa IPN  świadczy, że miałem wszelkie niezbędne kwalifikacje, bym stanął jako dziennikarz w obronie świętej niewinności Maćka Kozłowskiego, maltretowanego przez Sąd Lustracyjny, zdemoralizowany w stopniu nie mniejszym, niźli skład sędziowski w przesławnym Procesie Brzeskim za panowania Piłsudskiego. Nie mogłem jednak tego zrobić, ponieważ w pierwszych latach XXI wieku sam znalazłem się w tarapatach.  Przegrałem proces o zniesławienie z prezydentem i z premierem Rzeczypospolitej, z oboma braćmi Kaczyńskimi, a IPN uznał mnie ,figuranta o kryptonimie „Alfreda”, za tajnego współpracownika SB o pseudonimie „Alfred”. 

  I po co ja przypominam dzisiaj o tak zamierzchłych grzeszkach naszej patriotycznej jurysprudencji? Przypomnienie paskudnej przygody wielce zasłużonego dla stosunków polsko- żydowskich Macieja Kozłowskiego, ambasadora RP w Izraelu,  może dawać do myślenia patriotycznie usposobionym zwolennikom reformy prawa według koncepcji premiera Binjamina Netanjahu. Gdyby Maciej Kozłowski i jego wielki mentor, minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski, nieco dłużej utrzymali się na swoich stanowiskach, z pewnością nie doszłoby do uchwalenia idiotycznej poprawki do ustawy o IPN , która skonfliktowała nas z Izraelem i skomplikowała stosunki z największym naszym sojusznikiem zza Oceanu.

 Gdyby dłużej na stanowisku ministra sprawiedliwości utrzymał się prof. Ćwiąkalski, niemożliwym byłoby podjęcie  uchwały sejmowej o powołaniu komisji do badania działalności antypolskiej i prorosyjskiej, która potocznie nazywana jest „Lex Tusk”, ponieważ głównym  celem wysokiej Komisji byłoby unicztożenie byłego premiera RP i byłego przewodniczącego Rady Europejskiej w Brukseli. 

 Nie mam wątpliwości, że oskarżenia Zjednoczonej Prawicy pod adresem Tuska, są jeszcze większym jurydycznym łajdactwem, niźli sądzenie Jaruzelskiego za to, że był hersztem „zbrojnej grupy przestępczej”. A jednak nie poczuwam się do dziennikarskiego obowiązku obrony polityka napadniętego przez sforę nikczemników, chociaż jak Maciek Włodek  i Maciek Kozłowski , Tusk też uprawiał  niegdyś alpinizm i w celach zarobkowych wspinał się na kominy elektrociepłowni. Mam do niego kilka drobniejszych pretensji i jeden ogromny żal o sponsorowanie w 2010 roku tzw. Afery Jaruckiej, która bezzasadnym oskarżeniem, ukartowanym przez płk Miodowicza, wymiotła kandydata Cimoszewicza i oddała prezydenturę Lechowi Kaczyńskiemu, choć miała powiększyć szanse Donalda Tuska, który też nieskutecznie kandydował na prezydenta. 

 Historia lubi się powtarzać. Współcześnie Tusk prawem Kaduka, jako „pełniący obowiązki” zastąpił Borysa Budkę na stanowisku przewodniczącego Platformy i  kandyduje dziś na stanowisko premiera rządu Rzeczypospolitej, jak w ostatnich wyborach prezydenckich z ramienia PO kandydowała niewiasta nadobna, Małgorzata Kidawa-Błońska. Żeby uniknąć totalnego blamażu, trzeba było przywołać na pomoc prezydenta Stolicy Rafała Trzaskowskiego. Wprawdzie Trzaskowski po zastąpieniu Kidawy Błońskiej w wyścigu prezydenckim przegrał z urzędującym prezydentem Dudą, lecz wszedł przynajmniej do drugiej tury i odniósł zwycięstwo moralne.  

 Według eksperta Jakuba Bierzyńskiego („Liczą się mandaty a nie sondaże” – Newsweek z 3 lipca br.), opozycja demokratyczna w Polsce konsekwentnie zmierza do samounicestwienia przez niezdolność od współpracy i ogłoszenia akceptowalnego powszechnie składu „gabinetu cieni”. Wspaniała robota agitacyjna Tuska przysporzyła Koalicji Obywatelskiej ok 200 tysięcy zwolenników, ale Zjednoczonej Prawicy połączonej z radykalnie szowinistyczną Konfederacją,  przybyło w tym samym czasie około miliona wyborców. Wzrost PO obywa się wyłącznie przez kanibalistyczne pożeranie  elektoratu drobniejszych partii opozycyjnych.  Autor wnikliwej publikacji powstrzymuje się jednak od jedynie możliwego wniosku, że największą rafą, o którą rozbija się wszelka próba zwarcia prodemokratycznych szeregów, jest nie coś innego, lecz właśnie osoba Tuska, który przemawia przepięknie i potrafi zaagitować  ludzi wcześniej już zaagitowanych. 

Po przegraniu wyborów 2023 roku żadnych zwycięzców moralnych na opozycji już nie będzie.  Jeśli nie będzie zwycięstwa, będzie Bereza Kartuska dla oponentów autokratycznej władzy.    Instytut Badań Pollster na zlecenie “Super Expressu” zadał w badaniu pytanie, kto powinien zostać premierem, jeśli jesienne wybory wygra Zjednoczona Prawica. Takie samo pytanie postawiono wyborcom opozycji. Zwolennicy ZP  prawie jednomyślnie opowiedzieli się za Mateuszem Morawieckim. W obozie pokawałkowanej opozycji 34 proc. respondentów oddało głos na Rafała Trzaskowskiego, zaś Tusk uplasował się na drugim miejscu z wynikiem o 10 pkt  mniejszym! Kolejne miejsca zajęli:  lider Polski 2050 Szymon Hołownia (16 proc.), prezes PSL Władysław Kosiniak-Kamysz (9 proc.), a także współprzewodniczący Nowej Lewicy — Robert Biedroń (6 proc.) oraz Włodzimierz Czarzasty (3 proc.).  

     Sondaż daje oczywistą wskazówkę, że natychmiast należy na opozycji przeprowadzić „manewr Kidawy-Błońskiej”.  Trzaskowski na premiera! A co ze wspaniałym Tuskiem? Premierem był już dwukrotnie, to niech spróbuje wygrać wybory prezydenckie z poparciem całego frontu jedności narodu. Skoro Tusk przyobiecał narodowi, że natychmiast po objęciu władzy usunie Glapińskiego, choć ten jest zabetonowany przez Konstytucję na stanowisku prezesa NBP na całe jeszcze pięciolecie, to niech przedstawi prezydentowi Dudzie jakąś propozycję nie do pogardzenia i przy dźwięku fanfar od razu po wyborach zajmie jego miejsce pod żyrandolem Pałacu Namiestnikowskiego.

     Taki scenariusz byłby całkiem realny, ale pod warunkiem, że na czas wyborów Tusk wycofa się do Sulejówka lub też uda się w Himalaje celem zdobycia Mont Everestu bez aparatu tlenowego.                                                                                               

                                                                             Jakub Kopeć 

Wszystkie wpisy Jakuba TUTAJ

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.