Nadeslala Viki Korb
Ksiazka jest wydana zarowno po Polsku jak i Niemiecku
Mozna tez dostac w formie ebooku ( mp3 )
Kilka słów o… | |
“Ni pies ni wydra” dotyczy wydarzeń, które zwykło się określać hasłem marzec 68′. Jest jednocześnie rodzajem zbeletryzowanego pamiętnika i tak zwaną”powieścią z kluczem”. Będzie to z pewnością pasjonująca lektura dla pokolenia, które w tamte wydarzenia było bezpośrednio zamieszane. Jestem jednak przekonany, że równie ciekawa, a nawet odkrywcza, okaże się dla czytelników, którym rok 1968 jawi się jako egzotycznie odległa i tylko historyczna data. Dostajemy do ręki książkę o wartkiej fabule, dotyczącą autentycznych wydarzeń, która da także młodemu czytelnikowi szansę zrozumienia zarówno dylematów pokolenia 68′, jak i paradoksów peerelowskiej rzeczywistości.
Witold Pronobis |
Ponizej fragment ksiazki
Zeszliśmy na dół. Nadeszły ostatnie pocałunki z mamą, Pawłem i Dryznerami. Wsiedliśmy do samochodu obładowanego po czubek bagażnika na dachu i odjechaliśmy.
Gdy skonani dotarliśmy do Kunowie, przede wszystkim ja z anginą, poszliśmy spać do nędznego hoteliku. Innych tam nie było. Wstaliśmy wcześnie rano i zameldowaliśmy się do kontroli granicznej. Pogranicznicy i celnicy patrzyli ze zdumieniem na nasze „dokumenty podróży”.
– Jeszcze nigdy nic podobnego nie widzieliśmy – rzekł ich szef.
– I ten krzykliwy nadruk „nie jest obywatelem polskim”. O co tu chodzi?
– Żydzi wyjeżdżają z Polski – odparł ojciec ponuro.
– Coś takiego – powiedział celnik z oburzeniem. – Co się dzieje?
– Prześladują nas z powodu jakichś tam walk na górze.
– Ciekawe, do nas na prowincję to jakoś nie dotarło. Chociaż chyba coś czytałem negatywnego o Izraelu, ale co to ma do Polski?
– Też nam się nie udało zrozumieć, mimo że bardzo się staraliśmy – wyjaśniłam.
Wstrząśnięci celnicy popatrzyli na nas ze współczuciem, podeszli do samochodu, pogmerali trochę pod plandeką, udając, że sprawdzają nasz bagaż, i powiedzieli:
– W porządku, możecie jechać. Wszystkiego najlepszego.
Wyciągnęli do nas ręce i trzymali je w ciepłym uścisku, długo
potrząsając naszymi dłońmi, jakby chcieli w ten sposób zatrzymać nas w kraju.
Gdy w końcu odjechaliśmy, nadal patrzyli za nami i machali, aż zniknęliśmy z ich pola widzenia.
– Żegnaj na zawsze, Polsko – powiedział ojciec.
– A jednak część narodu nie dała się zwariować – powiedziałam z satysfakcją. – Gdybym wiedziała, że spotkamy takich przyzwoitych facetów, to wzięłabym nie tylko wszystkie książki, ale nawet „Walkę Młodych” i „Żołnierza Wolności”. Myślę, że oni przepuściliby może i nowy samochód.
Pepi żałował, że nie użył swej wypróbowanej sztuczki i nie próbował wymienić trochę złotówek na czarnym rynku na dolary, a następnie przeszmuglować ich przez granicę w filtrze powietrznym samochodu jak w czasie innych podróży. Samochód wytrzymywał to przez kilka kilometrów, a po przejściu granicy można było stanąć w jakimś gaju i wyjąć pieniądze. Podziwiałam ten sprytny pomysł i odwagę swego ojca, ale oboje byliśmy zdania, że taki numer, uważany wcześniej za kawalerski wybryk, w obecnej atmosferze polowania na czarownice byłby zbyt ryzykowny.
– To tylko historyczny przypadek, że przez inwazję na Czechosłowację jedziemy okrężną drogą i kontrola była taka lekka. Na normalnej trasie pewnie już są obkuci i mają instrukcje o dalszych szykanach, do których chcąc nie chcąc muszą się stosować
– potwierdził.
Jak najszybciej i z obrzydzeniem przejechaliśmy przez NRD, mijając co chwila kolumny wojskowych ciężarówek i czołgów jadących na odsiecz towarzyszom „ratującym socjalizm” w Czechosłowacji. Bez zatrzymania przekroczyliśmy niemiecko-niemiecką granicę budząc zdumienie swymi „dokumentami podróży”. Z goryczą przypomniałam sobie jakże wesołą pierwszą podróż z ojcem do Wiednia, gdy tak się cieszyliśmy i śpiewaliśmy w samochodzie zdrożne piosenki, głównie motyw: Jupaidija, jupaicla, Schnaps ist gut fur Cholera.
Nareszcie odetchnęliśmy z ulgą, bo pozostawiliśmy nareszcie za sobą już nie tylko Polskę, ale i cały obóz socjalistyczny. „Zaiste
– pomyślałam – teraz to prawdziwy obóz”.
Ale gdy znaleźliśmy się po drugiej stronie, nadszedł moment dezorientacji. Co dalej? – zadawaliśmy sobie pytanie. Dotąd jechaliśmy bez zastanowienia na łeb na szyję, byle precz.
Nagle zauważyliśmy, że nie byliśmy jedynymi dziwnymi podróżnikami na autostradzie. Nasza egzotyczna w Niemczech skoda też nie była już wyjątkiem – coraz częściej mijały nas czeskie samochody z bagażnikami załadowanymi do granic możliwości, podobnie jak nasze.
Zaczęliśmy do nich przyjaźnie trąbić na znak poparcia.
– Z pięcioma dolarami na głowę daleko nie zajedziemy, mimo że mam w zapasie kanister pełen benzyny – stwierdził ojciec. – Ale i tak nie starczy do Wiednia, nie mówiąc o tym, że trzeba czasem coś zjeść, a może i się przespać. Nie mam pojęcia, co teraz robić. Na szczęście mam kilku znajomych w Niemczech, zaraz spróbuję znaleźć ich namiary.
Zmartwiłam się, bo przecież spaliliśmy adresy w Warszawie, w obawie przed rewizją.
– Ale kilka zakutwiłem – odpowiedział dumnie Pepi. – W końcu też jestem starym konspiratorem. Schowałem na przykład kiedyś pięćdziesiąt dolarów w jakiejś książce i przeszukałem teraz przed wyjazdem wszystkie tomy w mojej bibliotece, ale ich nie znalazłem. Niestety, jesteśmy naprawdę narodem Księgi.
Po chwili zakrzyknął jednak radośnie, że ma numer telefonu pewnego znajomego Żyda z Frankfurtu nad Menem, który był mądrzejszy od niego i opuścił Polskę już w 1956 roku.
Poszedł do automatu i wrócił za chwilę:
– Zaprosił nas do siebie i tam będziemy dalej dumać.
Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy, „nie żrawszy, nie spawszy, nie srawszy”, jak mawiała Larisa podczas samochodowych podróży po Rosji. Jazda nie miała końca. Jednak skoda nie była najszybszym środkiem lokomocji. Zauważyliśmy to boleśnie, gdy śmigały koło nas eleganckie zachodnie samochody, podczas gdy my byliśmy na granicy wyczerpania. Brudni, głodni i zmęczeni. Wieczorem ojciec nie wytrzymał. Musiał przespać się piętnaście minut, to go zawsze regenerowało.
Zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu i jakoś ułożyliśmy się do snu. Ledwie zasnęliśmy, rozległo się stukanie do okna samochodu i jakiś pan w średnim wieku ostrzegł nas, byśmy tam nie spali. Było to zbyt niebezpieczne – jakieś rzezimieszki mogłyby nas obrabować, a nawet zabić. Ponoć takie wypadki czasem się zdarzają na parkingach.
– Ale ja muszę się przespać – odparł ojciec. – Nie mogę już prowadzić, jestem wykończony.
– A ja naprawdę nie mogę patrzeć, jak narażacie się na takie ryzyko. Chodźcie z nami na kawę do motelu obok, to też was postawi na nogi.
Zrezygnowani zgodziliśmy się. I tak już byliśmy rozbudzeni. Dołączyła do nas towarzyszka naszego nowego znajomego, która siedziała w jego samochodzie.
W motelowej restauracji nieznajomy zapytał ze współczuciem:
– Co wy tutaj w ogóle robicie? Jeszcze nigdy nie widziałem polskiego samochodu w Niemczech.
– Emigrujemy, bo kazano nam się wynosić.
– Z powodów politycznych?
– Politycznych i rasowych – poprawił go ojciec.
– Ach – zdumiał się nasz interlokutor. – Chyba niedawno czytałem coś o rozpoczynającej się emigracji Żydów z Polski. To o to chodzi?
Przytaknęłam.
– Jedziemy do Wiednia, to pierwszy cel naszej tułaczki.
– Coś potwornego – skomentował nieznajomy. – I to jednocześnie z całą powodzią uciekinierów z Czechosłowacji. Ponoć Wiedeń jest już pełen czeskich samochodów. Pozwala im się nawet parkować, gdzie popadnie.
– To bardzo miły gest – uradowałam się.
Nieznajomy okazał się optykiem z Monachium, który właśnie wracał do domu ze swą asystentką.
-Jeśli chcecie, możecie po drodze przespać się u mnie i odpocząć – zaproponował. – Monachium jest blisko Wiednia. Tu jest moja wizytówka. A teraz czego się napijecie? Zapraszam. Pewnie za wiele gotówki też nie macie i dlatego musieliście odpoczywać na parkingu?
– Owszem, mogliśmy wymienić tylko po pięć dolarów na głowę – odparła Luśka.
– To akurat wystarczy na napiwek w restauracji. Musicie koniecznie coś zjeść.
Trochę się krępowaliśmy, ale w końcu przyjęliśmy zaproszenie. Optyk był sympatyczny i najwyraźniej szczerze nam współczuł.
Rozstaliśmy się z nim pocieszeni, że nie cały świat jest przeciwko nam, i pojechaliśmy dalej. Do Frankfurtu dotarliśmy późnym rankiem. Znajomi papy przyjęli nas ogromnym śniadaniem i zaczęły się debaty, co robić. Józef zastanawiał się, czy nie zostać od razu w Niemczech zamiast wlec się do Austrii, a potem Bóg wie dokąd. Jego znajomy zdecydowanie jednak mu to odradzał. Wiedział, że nie mogliśmy liczyć na azyl polityczny, ponieważ znajdowaliśmy się pod opieką państwa Izrael, do którego mieliśmy wizę imigracyjną. Jeżeli mimo to zostalibyśmy w Niemczech, musielibyśmy przebijać się sami z niewiadomym wynikiem, przy czym najpierw utknęlibyśmy w jakichś okropnych obozach dla uchodźców, które do tego przepełnione były przez Czechów. Natomiast w Wiedniu znajdziemy się pod opieką izraelskich i żydowskich organizacji. Przekonało nas to, z wdzięcznością przyjęliśmy sto marek, które nam dali, i wzmocnieni wsiedliśmy znów do samochodu. Byle dotrzeć do Wiednia i zacząć wyjaśniać sytuację.
Przekroczyliśmy granicę niemiecko-austriacką. Bawarski pogranicznik mruknął, oglądając nasze dokumenty:
– A, Harmonika-PaB, już to niedawno widziałem. Kuriozum na skalę światową. Żeby pisać na dokumencie, kim ktoś nie jest… I to niekompletnie – nie jesteście przecież też obywatelami Francji, Anglii, Ghany i około stu innych krajów. A więc są państwo chwilowo bezpaństwowi – zakończył pocieszająco.
– Miejmy nadzieję, że tylko chwilowo – zastrzegłam.
Jechaliśmy w słonecznej pogodzie przez przepiękne okolice
Gmunder See i nastrój nam się wreszcie poprawił. Ojciec napawał się ze wzruszeniem widokami znanymi mu z młodości.
Niedaleko jednak zajechaliśmy. Stara skoda pohukiwała coraz dziwniej i mimo naszych zaklęć, by się trzymała, w końcu jednak odmówiła posłuszeństwa. Rozkraczyła się na drodze. Żadne próby reanimacji nie dawały rezultatów.
– Chyba wysiadł wał korbowy – powiedział tata. – A tego sam nie naprawię. Nie mamy wyjścia, musimy wezwać pomoc drogową.
– A czym zapłacimy? – zapytałam przerażona.
– Nie wiem, może z ubezpieczenia, a może te sto marek wystarczy. Nie możemy stać na drodze, oczekując zmiłowania boskiego, ani dać się komuś rozjechać. Nie pójdziemy też chyba do Wiednia na piechotę.
Skierował się do kolumny z telefonem SOS i wezwał pomoc.
Ratownicy wkrótce przybyli i zapytali, gdzie jest nasz dom, dokąd mają nas odwieźć.
– Nie mamy obecnie żadnego domu – odrzekł nasza głowa rodziny. – To auto to nasza jedyna skorupa.
– W takim razie możemy odholować was tylko do najbliższej wioski. Jest tam taki mały pensjonat i warsztat samochodowy.
Zawieziono nas do uroczego pensjonatu połączonego z rzeźnią – częsta w Austrii kombinacja, która gwarantuje najświeższe mięso w restauracji hotelowej. Zakwaterowaliśmy się, mimo że nie mieliśmy pojęcia, jak zapłacimy rachunek za nocleg. Nie myśleliśmy o tym na razie, zupełnie skołowani. Zeszliśmy do restauracji i zamówiliśmy kolację, próbując zmieścić się w limicie trzydziestu marek, które nam pozostały. Gdy jedliśmy, a potem liczyliśmy swe monety, wygrzebując z torebek, portmonetek i kieszeni resztki zachodnich walut, które zakutwiliśmy z jakichś podróży, zauważyliśmy, że wszyscy obecni przyglądają się nam z zainteresowaniem.
Zdaliśmy sobie boleśnie sprawę, jak dziwnym musieliśmy być zjawiskiem dla normalnego zachodniego człowieka. Ojciec z dwiema córkami, siedzący na austriackiej prowincji z popsutym egzotycznym samochodem i wysupłujący jakieś stare centy ze wszystkich zakamarków swej garderoby. Pocieszałam się w myślach, że są to niemal dziecinne igraszki w porównaniu z odyseją ojca w czasie wojny.
Wkrótce Pepi poszedł dzwonić o pomoc do „siostrzyczek” w Wiedniu i do niemieckiej huty, z którą wcześniej służbowo współpracował.
Wrócił rozpromieniony:
– Marianna przyśle mi telegraficznie dwa tysiące szylingów, a huta Landwig wyśle do Wiednia pięć tysięcy. Powiedziałem, że nie wiem, kiedy i jak oddam, ale Marianna odrzekła, że się nie pali, a w hucie umówiłem się, że wykonam dla nich kiedyś jakąś pracę zleconą i w ten sposób spłacę dług. A więc jesteśmy na razie uratowani. Napijmy się teraz wina na tę okoliczność.
Z czasem dwaj młodzieńcy, którzy obserwowali nas żarliwie, uśmiechając się i najwyraźniej wymieniając uwagi, podeszli i zapytali, czy mogą się dosiąść.
Wskazaliśmy im wolne miejsca. Usiedli i powiedzieli, że pracują w pensjonacie. Wytłumaczyliśmy im swą dziwną sytuację
i namiętne grzebanie po kieszeniach.
Młodzieńcy byli dość rozbawieni, zanim zrozumieli powagę sytuacji. Zaproponowali, że poproszą szefa, aby dał nam rabat i zaprosili mnie i Luśkę na następny dzień do lunaparku.
Wreszcie poszliśmy na zasłużony odpoczynek. Spałam nago, bo nie mogłam znaleźć swojej piżamy. Chyba była na samym dnie bagażnika. W ogóle nie mogliśmy już niczego znaleźć.
Z rana usłyszałam pukanie do drzwi. Owinęłam się w pierzynę, podskoczyłam do drzwi, otworzyłam je i prężnym skokiem ległam z powrotem na łóżku, przykrywając swą nagość pierzyną.
W drzwiach stał jeden z naszych towarzyszy z poprzedniego wieczoru. Wyglądał jak Omar Sharif – był bardzo przystojny
i miał zabójczy wąs. Jego czarne oczy błyszczały z podniecenia. Czujnie rozejrzał się po pokoju, a gdy zobaczył, że powietrze jest czyste, sięgnął energicznie za pazuchę, wyciągnął ogromną kiełbasę i triumfalnie rzucił ją na pierzynę.
Zapytałam, unieruchomiona, bo goła, co to ma znaczyć.
– Prezent dla was – odparł Hans. – Właśnie gwizdnąłem ją w naszej prześwietnej masarni. Smacznego.
– Dziękuję. To wzruszające. Do zobaczenia wieczorem.
Bardzo dziwne było znaleźć się w wesołym miasteczku w La-
akirchen, będąc w tak nędznej sytuacji życiowej. Równie niezwykłe było chociaż postawić nogę w normalnym świecie, w którym ludzie jedli, pili, śmiali się i bawili jak gdyby nigdy nic.
Po dwóch dniach samochód był naprawiony, mimo że warsztat musiał szukać części zamiennej po wszystkich okolicznych wioskach. Wyruszyliśmy do Wiednia. W drodze skubaliśmy oszczędnie kawał wędliny od Hansa, nazywając ją „kiełbasą do podróżowania”, a nie dojedzenia.
Nie było mowy o mieszkaniu u trzech sióstr – miały zaledwie sześć pokoi. Zaczęliśmy uczyć się zachodniej mentalności. Zatrzymaliśmy się więc przed pierwszym lepszym podmiejskim hotelikiem o nazwie Luizjana.
Gdy wysiedliśmy, ojciec powiedział:
– A teraz całujemy wszyscy samochód w nos za wierną, mimo krótkiego wahnięcia, służbę.
Pocałowaliśmy wszyscy po kolei skodę w ciepłą jeszcze maskę
i weszliśmy do hoteliku. Z satysfakcją zjedliśmy do końca kiełbasę podróżną.
Następnego ranka pojechaliśmy do Agencji Żydowskiej, zwanej z hebrajskiego Sochnutem, i powiedzieliśmy przyjaznemu urzędnikowi, że chcemy emigrować do Izraela.
Urzędnik zaśmiał się szelmowsko i poprawił nas:
– Państwo chcieliby wrócić do Izraela?
Spojrzeliśmy na niego zdumieni i Luśka odrzekła:
– Ale myśmy tam jeszcze nigdy nie byli.
Urzędnik zaśmiał się znowu i odparł:
– Mimo to wracacie po dwóch tysiącach lat do kraju swoich przodków. Wziął nasze już nieważne „dokumenty podróży” do ręki i w naszym życiu rozpoczął się nowy etap.
Kategorie: Uncategorized
ladne. wygnanie na wesolo.