Jerzy Szapiro
Pamiętam, jak się o tym dowiedziałem. Była chyba późna wiosna, rok 1941. Asystowałem do operacji jako drugi asystent samemu panu ordynatorowi, doktorowi wszech nauk lekarskich Aleksandrowi Wertheimowi1. Działo się to na pierwszym piętrze, na Oddziale I Chirurgicznym Szpitala Czyste, przy ul. Leszno 1. Zgodnie z obyczajem trzymałem dziarsko haki, podczas gdy pierwszy asystent – był nim zapewne lekarz miejscowy, dr Adam Kajzer – pomagał w działaniach w polu operacyjnym czujnie i czynnie, byle nie nadto czynnie, aby nie narazić się na cierpką uwagę szefa: „L”assistant doit etre attentif mais pas jaloux”.
Pan pułkownik Wertheim, siwy, drobnej postury gentleman, z miniaturą sarmackiego wąsa, lubił podczas operacji ubogacać asystentów zwrotami obcojęzycznymi – rzadziej włoskimi, częściej francuskimi – od aforystycznych sformułowań do dźwięcznych przekleństw datujących się z okresu wojen napoleońskich. Język polski zachowywał dla cytowania wieszczów; szczególną estymą obdarzał Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, jego Skumbria w tomacie ukochał od stycznia 1940 r., kiedy to siedział w areszcie jako zakładnik wraz z Janem Mosdorfem2, który ten wiersz z upodobaniem recytował.
Chyba operacja miała się już ku końcowi, kiedy wszedł na salę Jerzyk Herszenkrug, student IV roku stomatologii, który podobnie jak ja – wówczas student III roku medycyny – pracował na I Oddziale Chirurgicznym jako hospitant czy też praktykant medycyny. Pokazał, posługując się mową ciała, że ma coś ważnego do mnie, i położył palec na ustach, że to niby tajemnica. Okazało się, że to nie tyle tajemnica, ile raczej wieść gminna, ale nie wiadomo, czy prawdziwa, bo była aż nadto dobra (w owym czasie za prawdziwe uchodziły tylko wiadomości niepomyślne). Otóż nowina głosiła, że freblówka Zweibauma3, jak nazywali tajne studia medyczne dla I i II roku medycyny zazdrośni studenci starszych lat, stanie się wkrótce tylko częścią fakultetu, bo oto rozpoczną się tajne studia dla studentów III, IV i V roku medycyny, a więc „lat klinicznych”, w pełnym porozumieniu i pod kuratelą Rady Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego (nadal tak nazywano naszą warszawską Alma Mater, choć oficjalnie była przemianowana przed kilku laty na „im. Józefa Piłsudskiego”).
To była wiadomość, można rzec, rewelacyjna. Powstanie tajnych studiów dla I i II roku pod przykrywką kursów, mających przygotowywać specjalistów do zwalczania epidemii, głównie duru plamistego, było jak manna z nieba: dla kilkuset młodych ludzi, marnujących się w bylejakości i bytowaniu bez perspektyw, stworzono warunki do studiowania, do udziału w konkretnych studiach lekarskich, a tym samym do wejścia na taką drogę życia, która staje się formą walki o zachowanie godności, o czynne przeciwstawienie się niewolniczej kondycji życia pod okupacją.
My, studenci lat klinicznych, przeżywaliśmy tę świeżą, dotyczącą nas nowinę, również jako rewelację, tyle że byliśmy w lepszej pozycji startowej niż nasi młodsi koledzy. Wiadomość była dla nas niezwykle wprost budująca. Stworzono nam mobilizującą wizję drogi do dyplomu, o której nie mogliśmy przedtem nawet marzyć: studia pod auspicjami Uniwersytetu Warszawskiego, co oznaczało, że będą je nam zaliczać, a egzaminy honorować. Mieliśmy ponadto świadomość, że z merytorycznego punktu widzenia wkracza w nasze dotychczasowe życie kliniczne ład strukturalny, jakiś normalny, uświęcony tradycją tok studiów, bo przecież dotąd była to sui generis partyzantka. Do partyzantki, owszem, tęskniliśmy, ale do tej extra muros. Ta medyczna była improwizacją, i to trochę surrealistyczną. Ale tak czy inaczej była dla nas wielkim darem i na tym polegała nasza wspomniana lepsza pozycja startowa.
Otóż ja teraz o walorach tej, jak to się rzekło, partyzantki – z głębokim ukłonem. Dotąd, nim te wizje naszych studiów nawiedziły nas wraz z cennym arsenałem doświadczeń czerpanych z pionierskiej działalności Jana Zaorskiego, my, studenci lat klinicznych, przez długie miesiące, niemal półtora roku, przeżywaliśmy wcale niecodzienną codzienną przygodę z medycyną. Wiadomo – cele uskrzydlają, jeśli nawet nie dyplom jest w horyzoncie tych celów, ale zdobywanie wiedzy i nabywanie umiejętności pomagania chorym ludziom. Ale klimatem życia jest droga. Im bardziej była wyboista, tym bardziej stawała się wyzwaniem.
Przypomnieć wypada, że działo się to w makabrycznych nieraz sytuacjach, w obliczu niedoborów aprowizacyjnych, kłopotów mieszkaniowych (są te terminy przecież eufemizmami), niepewności jutra, a także całej gamy zagrożeń i prześladowań. I otóż w takim czasie – bez żadnej naszej zasługi – dana nam została szansa bycia przydatnymi i tym ludziom, którzy z racji swych kompetencji udzielali chorym fachowej pomocy leczniczej, i tym, którzy dotknięci różnego rodzaju chorobami takiej pomocy potrzebowali. Mogliśmy być użyteczni, ale zarazem uczyć się, zaspokajać swój głód poznawczy, rozwijać swoją wiedzę praktyczną, zdobywać bezcenne doświadczenie. Z natury rzeczy stawaliśmy się członkami zespołu lub zespołów, których istnienie i działanie nie godziło się z bylejakością życia. A to już więcej niż azyl. To była oaza. Znaczące okazało się, kogo w tej oazie spotkaliśmy.
Calosc TUTAJ
Kategorie: wspomnienia
Z wielką przyjemnością przeczytałam jeszcze raz wspomnienia p. prof.Jerzego Szapiro dotyczace działalnosci tajnych studiów medycznych w czasie getta w Warszawie w latach 1941 -42. Jest to temat bardzo mi bliski, gdyż jestem wnuczką prof. Juliusza Zweibauma, który był faktycznym twórcą tych kursów, Powstały one pod szyldem walki z epidemiami,a były 1 i 2 rokiem studiów medycyny.
Miałam też przyjemność poznać p. prof. Szapiro, który konsultowal chorobę mojej Mamy,( dr. Karola Karłowicz z d. Zweibaum ) również studentki tychże studiów w getcie. Moja Mama po wojnie skończyła studia medyczne i specjalizację pediatrię.
Ponieważ po wojnie organizację tych konspiracyjnych studiów przypisywał sobie prof. L. Hirszfeld, ( który po póżniejszym przybyciu do getta organizował wyższe lata studiów,) starałam się przy różnych okazjach to prostować.Te wspomnienia prof. J. Szapiro były dla mnie potwierdzęniem prawdy o moim Dziadku.