.
.Przyslala Rimma Kaul
Rodzice chcieli, by został aptekarzem, ale nie znosił chemicznych zapachów. Próbował sił w aktorstwie, ale pokonała go nieśmiałość. Liczył na sukces malarski – jego wystawa została jednak przyjęta chłodno. Całe szczęście, bo dzięki temu Polska zyskała genialnego ilustratora. Postać Jana Marcina Szancera przypomina Żydowskie Muzeum “Galicja” w Krakowie.
Ojciec Kleksa, “Świerszczyka” i Pinokia
Nawet ci, którzy nie kojarzą jego nazwiska, bez problemu rozpoznają rysunki – Królową Śniegu i Małą Syrenkę z baśni Andersena (obie z twarzą żony ilustratora, aktorki Zofii Sykulskiej), smukłego Pinokia, odzianych w kolorowe trykoty atletów z „Lokomotywy” Tuwima, pełne wdzięku zwierzęta z wierszy Brzechwy. A zwłaszcza Ambrożego Kleksa, brodatego czarodzieja w okrągłych okularach i kraciastych spodniach.
O ile innych bajkowych bohaterów moglibyśmy może wyobrazić sobie inaczej, o tyle pan Kleks nierozerwalnie zrósł się z rysunkami Szancera. Widać to po ekranizacji “Akademii pana Kleksa” – choć film jest niemal o cztery dekady młodszy od książek Brzechwy, grający czarodzieja Piotr Fronczewski i towarzyszący mu aktorzy do złudzenia przypominają postaci narysowane przez Szancera.
Malarskie kadry i smukłe, wielkookie postaci o delikatnych rysach dziś mogą wydawać się staroświeckie. Zwłaszcza w porównaniu z chętnie operującymi dowcipem i skrótem pracami młodszych o pokolenie ilustratorów. Mało osób wie, że część z nich – w tym Bohdan Butenko, Teresa Wilbik, Andrzej Heidrich – to absolwenci pracowni prowadzonej przez Szancera od 1951 r. na warszawskiej ASP.
Profesura nie była jedynym jego dodatkowym zajęciem – dwa lata później został kierownikiem artystycznym raczkującej Telewizji Polskiej, gdzie stworzył pierwsze Teatry Telewizji. Jeszcze przed wojną projektował kostiumy filmowe i scenografię, później związany był m.in. z Operą Narodową w Warszawie. Zaraz po wojnie współtworzył pierwsze “Świerszczyki”. Do śmierci w 1973 r. zilustrował, według różnych szacunków, od 200 do 300 książek.
Anegdotą w białe plamy
Dla czytelników wychowanych na jego rysunkach Szancer jest legendą, umacnianą przez niezliczone anegdoty. O tym, jak zamiłowanie do rysunku martwiło jego rodziców, zamożnych krakowskich mieszczan (zgodzili się jednak, by lokator-bankrut płacił za czynsz, dając synowi lekcje rysunku). O przyjaźni z Xawerym Dunikowskim, który przepowiedział mu, że zostanie ilustratorem (śmiertelnie się podobno obraził). O przedwojennym tygodniku “Miki”, gdzie (znienawidzone) komiksy Disneya przeplatał własnymi rysunkami oraz wierszami Brzechwy i Tuwima (redagowała Wanda Wasilewska). O działalności w Armii Krajowej, dla której projektował ulotki i plakaty, okupacyjnej miłości, przeżytym w Warszawie powstaniu. O powojennej biedzie i odradzającym się w ruinach kraju życiu artystycznym.
Źródłem tych anegdot jest sam ilustrator, który na przełomie lat 60. i 70. opublikował w Czytelniku dwa autobiograficzne tomy – “Curriculum vitae” sięgające urodzin w 1902 r. do końca drugiej wojny światowej i poświęcony latom powojennym “Teatr cudów” (oba wznowiła w 2015 r. poznańska oficyna G&P).
Szancer miał lekkie pióro, z wdziękiem przechodził od anegdotek z życia artystycznego do refleksji o sztuce i ukochanym teatrze, zachwytów nad włoskimi miastami, opisów zrujnowanego wojną Paryża. Wojenne przeżycia opisał bez patosu – choć trudno się nie wzruszyć, czytając, jak po raz pierwszy tańczył z ukochaną Zofią – na Balu Literatów w 1945 r., po pięciu latach znajomości. Ich córeczka Małgosia miała cztery lata.
Urok gawędziarza pozwalał Szancerowi opowiadać barwnie i szczegółowo. A przy okazji maskował białe plamy, których w jego opowieści nie brakuje.
Ilustrator patrzy na getto
Pytania można by zacząć od najprostszego: jak to się stało, że wystawę o Szancerze pokazuje Muzeum Żydowskie? – Zdajemy sobie sprawę, że ludzi może to zaskakiwać – mówi Paulina Banasik, kuratorka z Muzeum Żydowskiego “Galicja”. – Szancer był polskim ilustratorem żydowskiego pochodzenia, ale jego tożsamość nie była transparentna, jak choćby w przypadku Brzechwy i Tuwima, z którymi przyjaźnił się i współpracował. W autobiografii na temat pochodzenia wspomina dwoma zdaniami.
Częściowo to kwestia asymilacji rodziny. Ojciec ilustratora, szanowany matematyk, spolszczył obco brzmiące nazwisko Schanzer. Jego dziadka, filantropa Kaspra Srokosza, na cmentarz Rakowicki odprowadzali katoliccy księża, rabini i protestanci. Mały Jaś w 1902 r. został ochrzczony w krakowskiej w bazylice św. Floriana.
Ale czy to tłumaczenie wystarczające? Owszem, Szancer mógł nie uważać się za Żyda, mogli go tak nie traktować przyjaciele, a nawet wrogowie. Z całą jednak pewnością Żydem był w oczach nazistów. Okupację przeżył po aryjskiej stronie – jak to jednak możliwe, że ani słowem nie wspomina o lęku przed wydaniem czy strachu o pozostawioną w Krakowie rodzinę. O getcie, którego mur widział z okna pokoju po aryjskiej stronie Siennej, wspomina ledwie kilkoma zdaniami “Codziennie ogarniały mnie smutek, rozpacz i bezsilność” – notuje.
Co czuł, gdy płonęło, nie pisze. Drugą połowę wojny wspomina jako czas, gdy rzucił się w wir zleceń dla podziemnych wydawnictw. Coraz rzadziej wychodził z domu, malował historyczne panoramy Warszawy, ilustrował baśnie Andersena i warszawskie legendy Ewy Szelburg-Zarembiny, z Brzechwą planował wielką “Encyklopedię fantastyczną”.
Być może, jak sugeruje kuratorka, na te przemilczenia wpływ miała data wydania autobiografii. “Curriculum vitae” ukazało się po raz pierwszy w 1969 r. Rok wcześniej Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski odznaczył go rząd Polski Ludowej – ten sam, który skwapliwie przypominał wówczas obywatelom o ich żydowskich korzeniach.
Legenda lekko zaśniedziała
Relacje między Szancerem a władzą to inna biała plama. Po wojnie ilustrator zajmował się nie tylko rysowaniem: w 1951 r. został sekretarzem generalnym ZPAP, jeździł z rządowymi delegacjami do Berlina i Moskwy, odbierał nagrody i medale. W 1955 r. poleciał do Tangeru na kongres UNESCO (w Maroku był drugi raz, wcześniej popłynął tam “Polonią”, dzieląc pokład z sanacyjnymi ministrami). Prywatnie podróżował do ukochanych Włoch czy Paryża.
A jednocześnie jego rysunki: księżniczki, strojne damy, eleganccy panowie, nijak nie przystawały do peerelowskiej szarzyzny. Pochodziły z innego świata, minionego, lecz malowanego z ewidentną czułością. Czy sam – ogromny i niepodważalny – talent Szancera wystarczył, by ustrzec go od zakusów propagandystów? Na ile konieczny był artystyczny lub osobisty flirt z systemem?
Na krakowskiej wystawie nie znajdziemy na te pytania odpowiedzi – ekspozycja jest malutka i przeznaczona przede wszystkim dla dzieci. Fragmenty skierowane do dorosłych, poświęcone wojennym losom Szancera i polsko-żydowskiej tożsamości, wkomponowane są w kolorowy, bajkowy świat jego bohaterów.
Sam fakt, że muzeum postanowiło wyjść poza opowiadane od pół wieku anegdoty i spojrzeć na Szancera z nieco innej perspektywy, jest jednak trudny do przecenienia. Nie tylko jako głos w dyskusji o wspólnej polsko-żydowskiej historii, ale również ze względu na samego ilustratora, wybitnego artystę o ogromnym wkładzie w polską kulturę i biografii nadającej się na dobry reportaż. Legenda Szancera lekko już zaśniedziała. Czas najwyższy spojrzeć na nią na nowo.
Wystawę „Szancer, wyobraź sobie!” można oglądać w Żydowskim Muzeum “Galicja” w Krakowie do 15 lipca 2021 r.
https://wyborcza.pl/7,75410,26170287,szancer.html#S.zajawka_magazynowa-K.C-B.6-L.1.maly
Kategorie: Ciekawe artykuly, REUNION 69