“Manon”, to opowiadanie z ostatniej, niewydanej ksiazki Ludwika Lewina , ktora miala nosic tytul “Strach”.
12 sierpnia Ludwik, dla mnie Lutek, skonczylby 78 lat.
Witek Ben Dor

W samolocie z Warszawy do Paryża siedziałem w pierwszym rzędzie drugiej klasy, ale za to koło młodej kobiety. No, w wieku mojego syna. Zaczęliśmy rozmowę. Była Kanadyjką z Quebeku. Po dziesięciu minutach wydawała mi się już ładna. Szybko dowiedziałem się, że jest montażystką i pracuje dla telewizji. Gadaliśmy o wszystkim. Opowiadałem jej moje nienapisane książki i nienakręcone filmy. Ona wyjęła laptop i pokazywała mi wakacyjne, bardzo ładne zdjęcia swoich dzieci w super kanadyjskiej scenografii lasów, skał i oceanu.
Nasz samolot miał prawie godzinne opóźnienie. I tak szczęśliwie, że był polski, bo francuskiego byśmy pewnie nawet nie zobaczyli. Aby zaprotestować przeciw posunięciom rządu skierowanym przeciw ludziom pracy, tego dnia ludzie pracy we Francji, do pracy nie poszli. Nie bardzo wiedziałem, jak dostanę się z lotniska do miasta, ale wiedziałem, że jakoś dotrę do domu. Bardziej niepokoiłem się o moją sąsiadkę, która miała przesiadkę do Montrealu. Na samolot może pani zdąży, ale żeby przenieśli bagaże, nawet nie ma co marzyć – zapowiadałem.
Kiedy wylądowaliśmy, ze słowami biegnij, biegnij, wypchnąłem ją na pierwszą pozycję. Ten do Montrealu też będzie dziś spóźniony – trzeźwo stwierdziła Kanadyjka, ale po uściśnięciu mi dłoni i przelotnym, równie konwencjonalnym dotknięciu policzkiem policzka, podskoczyła raźnie do
otwierającego się wyjścia, rzucając w moją stronę – jestem Manon.
Zobaczyłem ją jeszcze raz, bo drzwi oddzielające rękaw od budynku były zamknięte. Ludzie stali bezradni, płaszcząc nosy na szybie i biernie czekali aż ktoś sobie przypomni o samolocie z Warszawy, czyli o nich. Przecisnąłem się przez tłumek poprzedników i klamrą od torby stukać zacząłem w pancerne szkło. Ktoś z obsługi, elegancki pan, wyraźnie zażenowany swym niedociągnięciem, wycisnął odpowiednie cyfry, machnął kartą zbliżeniową i zapora rozsunęła się przede mną. Dałem się wyminąć Manon, która trochę już zdenerwowana nie weszła na ruchomy chodnik, tylko mechanicznie zbiegła po nieruchomych schodach.
Kolejka dojazdowa strajkowała, ale po małym kwadransie oczekiwania nadjechał autobus, który poprzez niewielkie tylko korki zawiózł mnie do Opery. Przed zejściem do metra zapytałem się czy działa, jakoś działa, odpowiedziała wyłaniająca się ze schodów pani, zaciągnąłem walizkę na peron, gdzie świetlna tablica, z okrutną precyzją rzeczy martwych, informowała, że pociąg nadjedzie za trzynaście minut. Arab siedzący obok patrzył się złym okiem po każdym moim kaszlnięciu, aż mrucząc coś pod nosem wstał i odszedł na drugi koniec stacji. Z powodu strajku nie miałem przesiadki, ale trzy przystanki do domu, bez trudu przeszedłem na piechotę.
Wszystko razem zajęło mi jednak o wiele więcej czasu
niż powinno i nie było mowy bym zdążył na umówione przed wyjazdem do Warszawy prześwietlenie. Zadzwoniłem do kliniki, pani w słuchawce wykazała pełne zrozumienie – nie pan jeden, taki dzień, ja też myślałam, że do wieczora się nie dowlokę – i zaproponowała – zwolniło mi się miejsce na jutro, czy może pan przyjść piętnaście po jedenastej?
Doktor Benguigui mruczał coś niewyraźnie, cały czas patrząc na kliszę, przylepioną do matowej , podświetlonej szyby. Po chwili zrozumiałem, że mówi do mnie, ale dalej nie rozumiałem co. Na moment przeniósł wzrok z moich prześwietlonych płuc na moją słabo oświetloną twarz i poprawiając nieco dykcję poradził – myślę, że tomografia komputerowa bardzo nam pomoże w stwierdzeniu czy naprawdę i co pan tam ma i czym szybciej, tym lepiej, proszę więc od razu, jeszcze przed wyjściem się zapisać. Pani sekretarka, która już wiedziała o co chodzi, zaproponowała mi bym przyszedł nazajutrz, o tej samej porze, to znaczy w czwartek piętnaście po jedenastej.
Benguigui nie patrzył tym razem na kliszę tylko w komputer i drukował wyniki. Po czym zadziwiająco wyraźnie oznajmił – poślemy pana do specjalisty, niech pana bada dalej.
Badania okazały się zajęciem pełnoetatowym, a na pewno na trzy czwarte etatu. Fibroskopie, bronchoskopie, biopsje, ocena zaawansowania, nic mi te nazwy nie mówiły, a uczona terminologia i
futurystyczna maszyneria odbierały realności wydarzeniom, które co prawda wydarzały się mnie, ale byłem tak biernym ich przedmiotem, że nie zdobyłem się na refleksję i nie znalazłem miejsca na niepokój.
Niepokój odradzał mi wreszcie doktor Roizen, kiedy po dziesięciu dniach omawiał wyniki badań. Po konsylium, powiedział, doszedł do wniosku, że mój stan wymaga połączenia chemioterapii z radioterapią. – Takie leczenie – zapewniał – może dać dobre rezultaty, a nawet bywa skuteczne. I w ogóle nie ma się co martwić na zapas, zajmiemy się panem dobrze, nie zostawimy pana. I to dopiero jego uspokajające zapewnienia uświadomiły mi, że chodzi naprawdę o mnie i że naprawdę wszystko się kończy.
Kiedy byłem młody wiedziałem, że ponieważ każdy musi umrzeć, a wszystkiego mieć nie można, to zdecydować się trzeba będzie na zachowanie godności kosztem utraty życia, i że nie jest to prawdziwy wybór, bo alternatywą jest utrata godności, poprzedzająca koniec.
Tak było niegdyś. Teraz jednak czułem tylko przerażający strach przed nicością i straszliwie nie chciałem umierać.
Wtedy pomyślałem o Manon. Zapomniałem o niej przez te dziesięć dni niecodziennej codzienności, a teraz, kiedy wiedziałem z całą pewnością, że jestem na zakręcie, z którego nie wyjdę na prostą, straszliwie brakowało mi sąsiadki z samolotu. Postanowiłem ją
odnaleźć, sprowadzić do Paryża albo pojechać do niej.
W wyszukiwarkę wstukałem Manon, montaż, tv i Kanada, wszystko we francuskiej pisowni i po chwili wiedziałem już, że na nazwisko ma Tremblay, że pracuje przy miejscowej wersji Fabryki Gwiazd, reality show, nadawanego od Alaski do Ziemi Ognistej. Na stronie tego programu, znalazłem nawet kawałek, w którym Manon opowiada o sztuce montażu i to nie tylko tym samym głosem, co w samolocie, ale powtarzając dosyć dokładnie to, co mi powiedziała. Znaczy powtarzała w samolocie, bo internetowe nagranie było wcześniejsze.
Kolejne trzy minuty zabrało mi znalezienie telefonu stacji nadającej program. Telefonistka kazała mi ze trzy razy powtórzyć nazwisko, nie znajdywała, ale kiedy powiedziałem, że pani Tremblay pracuje w Star Academy (to, wbrew pozorom, tytuł francuski), szybko dała mi numer produkcji.
Chwileczkę – przez chwilę w słuchawce zabrzmiał głos Manon, a za chwilę dochodził z pewnej odległości, skierowany do innego telefonu. – Tak, kocham cię. Jadę zaraz po pracy. Czekaj na mnie. Do widzenia. –
– Dzień dobry – powiedziała już z bliska, choć wciąż z Kanady. Poznała mnie zanim zdążyłem przypomnieć wspólną podróż. Szybko przerwała moje myśli na temat podsłuchanej rozmowy –rozmawiałam z babcią, jest bardzo chora i bardzo stara, ma już wszystkiego dosyć, postanowiła odejść, lecę do niej pożegnać się, to dziewięćset kilometrów od Montrealu. – To musi być bardzo przykre i trudne – wymamrotałem. – Nie, ja to odbieram pozytywnie, odnajduję w tym nawet pocieszenie – zaprzeczyła i nagle zmieniając ton, wyszczebiotała z lekkim chichotem – tak jak pan zapowiedział, zgubili mi walizkę i na lotnisku w Montrealu myślałam o panu… Wtedy połączenie się urwało. Miałem raz jeszcze wystukać numer, ale nie wystukałem.
Ludwik Lewin
Wszystkie wpisy Ludwika TUTAJ
Kategorie: Uncategorized
Wzruszajace….