
Emigracyjne losy rzuciły mojego warszawskiego licealnego kumpla, JotPe, o raptem kilka bloków ode mnie, gdzie rezyduje ze swoją duńską żoną.
Po zakończeniu swojej imponującej kariery, gdzie jako inżynier wydatnie przyczynił się do powstania magicznego zwierciadła, które na pokładzie interplanetarnej sondy poszybowało w kosmos, cieszy się zasłużonym otium.
Sporą część czasu spędza z małżonką w ich letniej rezydencji opodal morza. Rezydencja ta ma niejaką potrzebę modernizacji, i tu właśnie wystąpiłem ja, nieoceniony doradca przy projektowaniu drobnej przybudówki. Co więcej, miałem też mój wkład w zrealizowanie tegoż projektu, gdzie razem z JotPe udawaliśmy, (ze zmienny szczęściem), że ciesiołka nijak nie jest nam obcym rzemiosłem.
JotPe jest osobą dosyć małomówną i refleksyjną, nurtują go kwestie zagrożenia środowiskowego i klimatycznego. Marzy o odnawialnych źródłach energii. Zauważyłem, że w chwilach irytacji zaczyna pogwizywać piosenki Armi Czerwonej z okresu po wygranej bitwie pod Łukiem Kurskiem.
Jest dość masywnej postury, z lekka przygarbiony, a jego chód wskazuje niedwuznacznie, że kolano, zwłaszcza w te prawej nodze, nie jest już tym, czym było na lekcjach wuefu w naszym zacnym liceum.
Płaskodenna nieodzowna basebolówka ocienia inteligentne, krótkowzroczne spojrzenia zza okularów, a siwa krótka broda, owijana w chwilach zastanowienia w wokół palca dopełnia wizerunek człowieka, skłonnego do dialektycznych rozważań.
Będąc ich gościem często udawaliśmy się na krótsze lub dłuższe wycieczki po okolicy, które JotPe znał jak własną kieszeń. Ba, nie tylko okolice, ale i również i najróżniejsze detale z lokalnej fauny i flory. Rozpoznawał różnorakie okoliczne zboża uprawne, głosy ptaków, zgłębił przepastne leśne ostoje, które nieraz przemierzył w poszukiwaniu grzybów, w które to lokalne lasy obfitują.
Ubiegłej niedzieli, kiedy mieliśmy odbyć kolejne spotkanie z projektowaniem wspomnianej przybudówki, JotPe zaproponował najpierw wspólny wypad do lasu po leśne runo. Po sporych opadach powinno być w miejscach tylko mu znanych sporo borowików, koźlaków, podgrzybków. itp.
Tydzień temu natknął się on przypadkowo na łowiącego w jeziorze rodaka, obok którego stało wiadro wypełnione właśnie takim to leśnym owocami. To co, my gorsi?!
Po około półgodzinnej jeździe JotPe parkuje auto na skraju lasu, w miejscu znanym mu z obfitych leśnych plonów w latach ubiegłych. Lustruje krytycznie moje elegenckie tenisówki, uznając je za bardziej przydatne do urbalnego szpanerstwa, niż do grzybobrania. Wyciąga z bagażnika parę dość zużytych, gumowych chodaków, praktycznie bez pięt, i conajmniej o numer dla mnie za dużych. Pokornie wzuwam te lużne traperskie obuwie, i trochę powłócząc nimi, podążąm za moim leśnym cicerone. Sam on nosi dumnie wysokie, zielone gumowce prawie sięgające stetryczałych kolan.
Na skraju lasu leży martwy lis, w stanie zawansowanej dekompozycji, przypominając porzuconą, wyschniętą etolę. Przeskakujemy truchło, i zagłębiamy się w leśna otchłań.
Całe poszycie lasu wygląda jak brązowy kobierzec, utkany z suchych, zeszłororcznych liści bukowych, narodowego drzewa kraju, który nas tak gościnnie przyjął ponad pół stulecia temu. Drzew iglastych prawie nie ma, zdarza się natomiast tu i ówdzie brzoza, oraz parę innych typów drzew, nazw których nie znam w żadnym w posiadanych przeze mnie języków. Effekt dzieciństwa i adolescencji w mieście, gdzie rozpoznawałem tylko kasztany na dziedzińcu UW oraz złamaną wierzbę płaczącą z bronzu, pod którą zasłuchał się Frederyk, odlany również w tym materiale.
Moja znajomość grzybów jest w podobnym zakresie. Tu jednak mogę się wesprzeć ekspertyzą M., wielkiej pasjonatki tego hobby. Samo słowo „grzybobranie” wywołuje u niej gwałtownie wzmożoną produkcję kortyzolu. Dzwoni też z odległego Sztokholmu co 15 minut, natarczywie domagając się dokumentacji zbiorów na ekranie komórki. Wyczuwam lekkie drżenie ręki mojej rozmówczyni. No, w końcu prawdziwki w zasięgu ręki, nawet jeśli przez proxy…
Ku mojemu zdziwieniu, knieje oferują całkiem stabilne połączenie z internetem.
Niestety, wiadomości, jakie mogę przekazać M. nie są najlepsze. Kilkakrotnie, co prawda, tryumfalnie zanurkowałem pod krzaki, widząc wyraźnie brązowy kapelusz, które jednak okazywal się kolejnym wyschniętym listkiem. Owszem, było kilka, albo zgoła kilkanaście grzybów, wszystkie jedna skonstruowane w oparciu o te zdradliwe blaszki pod spodem kapelusza. Czyli – trefne…
Brniemy coraz głębiej w las, przeczesując poszycie z dokładnością skanera laserowego w trzech wymiarach. Robi się trochę ciemniej, wskutek rosnącej gęstości buszu, jak i coraz masywniejszych chmur na niebie, fragmentarycznie widocznym nad koronami drzew.
Jest już koło 2 popołudniu, w którym przewidywane są silne opady. Ta fiksacja poszyciem leśnym okazuje się być detrymentalna dla naszej orientacji w terenie.
Moje zupełnie niezłe umiejętności zapamiętywania przebytej drogi w warunkach miejskich, zawodzi totalnie w tym mateczniku, do którego zawiodła nas grzybowa gorączka…
Co gorsza, dalsze poruszanie się, w jakimkolwiek kierunku, wymaga coraz częstszych rozsuwań niskich gałęzi, pędów, cierni, zginania kolan, grzbietów i karków. Ba, ten dotąd suchy, szeleszczący leśny podkład, staje się teraz bardziej mechowato-trawiasty, a w poszczególnych miejscach zgoła bagnisty. Tracę chwilowo jeden z moich gumowych chodaków, i ląduję stopą w skarpetce w takiej czarnej mazi. Błocko niechętnie oddaje mi buta, z obscenicznym mlaśnięciem.
Tu i ówdzie musimy przeskakiwac rowy irygacyjne z czarną, gliniastą breją, ćwiczenie, które JotPe wykonuje z ostro malejącą gracją, wskutek zmęczenia zużytego stawu kolanowego.
Nie jest to zresztą jedyny staw, który przysparza nam kłopotów. Sa też liczne leśne stawy, które musimy ostrożnie omijać, uważnie krocząc po ich bagnistych , zdradliwych obrzeżach.
Nadal nie mamy najmniejszego rozeznania, w którym kierunku powinnismy się udać. Krążymy po spiralnych szlakach.
JotPe sięga po swoją komórkę, i na google maps probujemy trajangulować naszego nieszczęśliwe położenia. Obrazek, jaki nowoczesna technologia gotowa jest nam zaoferować, przypomina mech utkany tu i ówdzie ciemniejszymi plamami. Zauważamy na górze ekranu cienką nitkę leśnej ścieżki, która jest nasza jedyną nadzieją powrotu do cywilzacji. Niebieskie oczko, oznaczające naszą pozycję, leży w pewnej odległości od tej życiodajnej arterii. Raptem kilkaset metrów, niestety, w nieznanym kierunku. Mapa na ekranie pozostaje niezmieniona, bezwzględu na to, w jakim kierunku kierujemy telefon. Bez rozpoznania kierunków świata jesteśmy bezsilni.
Mobilizujemy nasze umiejętności survivalowe, i postanawiamy ustalić północ w oparciu o mech na drzewach. Metoda ta jednakowoż zawodzi, bo tutejsze drzewa są obrośnięte mchem na dowolnie wybranym boku. Chmury, które pokrywają niebo, nie zezwalają nam, przynajmniej z grubsza, znależć kierunku świata w oparciu o rzucony cień, że o wzrastającej ich gęstości nie wspomnę…
JotPe probuje wczytać digitalny kompas na komórkę, o szybko topniejącej petencji swojej baterii. Słyszę, jaka cicho pogwizduje Katiuszę, tej, co to na bjereg wychadila – nieomylny znak stressu i iriytacji trapera. Udaje się! Przy próbie aktywowania strzałki, która przez wskazanie bieguna północnego pozwoli uratować leśnym rozbitkom życie, na ekran wdziera się reklama:
„Czy jesteś zainteresowany osobistym coachingiem za przystępną sumę w Kalundborgu?”
Pierwszy raz widzę inżyniera w erupcji niekontrolowanej wściekłości. Potrząsa w bezsilnej wsciekłości zaciśniętą pięścia i z wybaluszonymi oczami ryczy w niebogłosy: NIE, NIE JESTEM!!!
Sytuacji nie poprawia fakt, że´nagle zobserwuje on kość, leżącą w trawie, Na moje oko – clavicula, ludzki obojczyk…
– Chyba byli tu przed nami inni zbieracze grzybów – konstatuję ponurym tonem.
Obaj jesteśmy już zmęczeni i głodni, będąc zaledwie po rano spożytym sniadaniu.
JotPe mierzy mnie przekrwionym, pełnym desperacji spojrzeniem, Decyfruję w nim chyba kiełkujący kannibalizmu, i na wszelki wypadek cofam się o parę kroków.
Studiuję z należytym szacunkiem nożyk do odcinania leśnych plonów, który inżynier dzierży w ręce.
Nasłuchuję, czy nie dobiegną mnie aby jakieś odgłosy cywilizacji, i ku mojej radości konstatuję pomruk zbliżającego się motoru!
Halleluja, jesteśmy uratowani!!! Niestety, przedwczesny tryumf…
To tylko samolot, który przelatując nad nami, nawet nie pokazał się w wąskim wycinku nieba nad naszą polanką.
Sam wyciągam komórkę, energetycznie nadwyrężoną sztokholmskimi kontrolami. Resztką siły baterii sciągam appa z funkcją kompasu. Udaje się, za chwilę skończy się nasza gehena, i podążymy na życiodajny azymut!
– Podaj numer karty kredytowej – bezwstydnie żąda mój app-ratownik, najwyraźniej licząc na to, że „tonący brzydko się chwyta”
– OOO, CO TO TO NIE, ty pijawko wredna, raczej tu na mchu legnę i nocy gwiażdzistej, z Gwiazdą Północy do nawigacji wyczekam!
Ponownie pochylamy się nad ekranem inżyniera, patrząc bazsilnie na mapę googla.
Trudno, nie mamy wyboru. Musimy chyba posuwać się metodą prób i błędów. Posuwać się na lewo, sprawdzić, czy odległość między oczkiem a ścieżką rośnie, czy maleje, Jesli nie maleje, to trzebawybrać nowy kierunek, np. na wprost, później skośnie na prawo itd. Szósta próba tego wędrowania według róży wiatrów zaowocowała znacznym zbliżeniem między tymi dwoma newralgicznymi punktami.
Na ostatnich nogach dopełzamy bitego traktu, wyciętego w lesie. Dzieli nas raptem 700 metrów od kraju lasu, gdzie zaparkowaliśmy samochód. JotPe idzie z lekka utykając, szeleszcząc żałosnie pustą, plastikowa torbą w ręku, i nieprzydatnym do niczego kozikiem w drugiej. Mamy jednakże obaj szczęśliwy uśmiech na twarzy, uśmiech ocaleńców…
Ponownie mijamy resztki martwego lisa, na samym skraju lasu. A może nieobacznie zignorowailismy ten omen, że oto wkraczamy w krainę, gdzie tylko najsilniejsi przeżywają?
Jak dla mnie – dość przeżyć w naturze.
Pozostawiam nietknięte micelium innym entuzjastom, życzę owocnych zbiorów, a gdyby ktokolwiek chciał mi zaproponować ponownie grzybobranie udzielę odpowiedzi:
per qualle fungo? – (po kiego grzyba)?
Wszystkie wpisy Krzyska TUTAJ
Kategorie: Uncategorized
Okazuje się ze jestes Rogasiem Miejskim co nie przeszkadza ze swietnie opisujesz leśne przygody. I nie tylko ! 👌😁
Det finns mitt i skogen en oväntad glänta som bara kan hittas av den som gått vilse.
Tomas Tranströmer
Nieoczekiwanie w srodku lasu jawi sie polana do ktorej tylko ten kto zabladzil trafic moze.
No, przeciesz!
A nie taki baran jak ja… Wlaz w ten las, prawie nie wylaz, zamiast zostać i cieszyć się brakiem reklam.
Do lasu nie idzie sie po zadnego grzyba tylko po to zeby zabladzic i potem o wlasnych silach znalezc droge.
No i zeby przez kilka godzin byc z daleka od reklam, oszustow, biurokratow i nudziarzy.
Oczywiscie trzeba miec buty i ubranie odpowiednie do terenu i pogody a nie zadnych komorek, plecakow ani koszykow.
Pisze
Tomasz C
Pięknie napisane, zaczyna się jak styl pisania “przygód Mikołajka” połączony z Asteriksem, później przeradza się w dojrzałego Hitchcocka misteza suspensu, gdzie co akapit w napięciu czekasz na wychynięcie zza któregoś z bujnych drzew albo yeti, albo cudowne ocalenie pary wędrowców, lub ewentualnie nagłe zbliżenie z fatality z mortal kombat. Zakończenie w stylu “życie pi”, para rozbitków dryfujących na środku morza itp.
Było tylko kilku pisarzy puszących w takim stylu po polsku. Tak czy siak, świetnie się to czyta.
Dobre!!! Okolo 20 lat temu, w przed smartphonowych czasach mialem podobna przygode. Ta byly moje poczatki na Appalachian Trail. Na Appalachian Trail chodzi sie z plecakiem, namiotem i zywnoscia na kilka dni, a wode sie pobiera z rzek i zrodel. Bylem na jakiejs gorze i wedlug mapy zrodlo bylo gdzies na dole. Poniewaz plecak byl ciezki, pozostawilem go na gorze i zszedlem pobrac wode. Wode znalazlem szybko, ale gdy wdrapalem sie z powrotem na gore nie moglem znalezc plecaka. Przez dwie godziny go szukalem, a gdy znalazlem przysiaglem sobie ze juz nigdy w zyciu nie bede szukal wody bez plecaka, nawet gyby plecak wazyl 30 kilo a gora miala 2 km wysokosci.
Dzis nie mam juz takich problemow, mam smartphone ktory wie gdzie jestem w oparciu o satelity, wiec nawet gdy nie ma lacznosci celularnej, dokladnie wiem gdzie sie znajduje.