Przyslal Wlodek Proskurowski
Pani Bolesława Proskurowska mieszkanka Częstochowy pochodzenia żydowskiego, żyła dziewięćdziesiąt dwa lata, zmarła w sierpniu 2006 roku. Zamieszczone wspomnienia pochodzą z zachowanych wywiadów przeprowadzonych z panią B. Proskurowską w końcowym etapie jej życia. Zgodnie z życzeniem zmarłej po śmierci pochowana została w grobie obok męża na cmentarzu Kule w Częstochowie. Teksty z taśm magnetofonowych spisała studentka politologii Akademii im Jana Długosza w Częstochowie pani Sylwia Chłodzińska. Zamieszczony tekst jest wersją opracowaną i autoryzowaną przez panie Annę Goldman, Halinę Wasilewicz, i pana Jerzego Mizgalskiego.
Ja się z tym nie zetknęłam, ale niektórzy ludzie mieli do tych policjantów pretensje, za to, że podczas akcji pomagali Niemcom. Przed i podczas akcji Żydzi próbowali się chować w różnych kryjówkach. Były takie miejsca, jakieś duże piwnice, jakieś magazyny, gdzie sporo ludzi chciało przeczekać akcję. Liczyli, że im się uda. Było wiadomo, że np. w niektórych domach na strychu siedzi parę rodzin, policjanci żydowscy o tym wiedzieli, przecież byli z tego środowiska,. Podobno, ja tego nie widziałam, ja o tym słyszałam, ja się z tym bezpośrednio nie zetknęłam, bo ja od razu byłam skoszarowana, że wchodzili na podwórka i krzyczeli: Żydzi! (po żydowsku) Żydzi! Amnestia! Wychodzić!. I wychodzili prosto w łapy gestapo.
Akcje (deportacje) trwały parę tygodni. Niemcy po prostu wyznaczali jakiś obszar getta i jednego dnia wszystkich stamtąd prowadzili na stację i ładowali tam gdzie te wagony były podstawione i wywozili. Potem robili przerwę na wyniesienie wszystkiego, co się tylko dało z tych opuszczonych mieszkań. I znowu zabierali się do następnej akcji. Po deportacjach i likwidacji dużego getta Niemcy utworzyli małe getto. Małe getto to był już obóz, otoczony drutem kolczastym. Przed szóstą rano chodził trębacz i trąbił pobudkę.
Grupa, w której ja byłam wychodziła pierwsza do pracy. Na terenie starego, małego getta, chodziłam codziennie na szóstą rano do pracy do fabryki stali Enro. Od początku wojny pracował w niej mój mąż. Pewnego dnia przyszli Niemcy i zabrali męża z domu. Treuhänder, który znał męża zatrudnił go w fabryce stali Enro. W tej fabryce zatrudniono mnie także, miałam tam lżejszą pracę. Pracowałam w kuchni na stołówce, nawet trochę biurze. Z początku byliśmy tam skoszarowani. Spałyśmy 9 czy 10 kobiet na trzech materacach. Potem dochodziliśmy już z obozu, z małego getta. Prowadził nas taki volksdeutsch, który był przed wojną fryzjerem w Częstochowie. Podczas wojny nagle poczuł w sobie zew germańskiej krwi, został volksdeutschem. Zimą, gdy nas prowadził w zupełnych ciemnościach, ludzie urywali się, uciekali w tą ciemność.
Droga, którą nas prowadził była wówczas polną, teraz tam zupełnie wszystko wygląda inaczej. Pewnego dnia wyszła z nami rodzina, która w jakiś sposób uratowała dziecko w pierwszej akcji. Był to mały Moniuś, który powtarzał: Ja się nazywam Moniuś Kwinta, ale jak będę po aryjskiej stronie będę się nazywał Marian Kowalski. Kwintowie mieli tuczarnię gęsi. Po drodze z małego getta do fabryki Enro był ogrodzony budynek tuczarni. Było ciemno, małego Moniusia postawili między swoimi nogami, szeroki płaszcz zakrywał to dziecko. Niemiec, który nas prowadził nie widział tego. Na zakręcie drogi czekała już kobieta, która była dozorczynią w tamtej tuczarni gęsi. Kwintowa wyskoczyła z kolumny, złapała na ręce Moniusia i wszyscy troje zginęli w ciemnościach.
Do wracającej z pracy kolumny koło godziny trzeciej Kwintowa już sama dołączyła do nas i powiedziała, że ulokowała to dziecko. Oboje Kwintowie byli z nami w obozie. Nie wiedzieli nic o losach dziecka, żadne wiadomości, nie dochodziły do nich. Ludzie czasem woleli nie wiedzieć nic, żeby w razie bicia nie zdradzić; nikt nie wie, ile może wytrzymać podczas bicia. Po wojnie przyszli do nas powiedzieli nam, że już wyjeżdżają z Częstochowy. Poszli odebrać dziecko od kobiety, u której je zostawili. Kobieta powiedziała im: Nie ma waszego Moniusia. On chorował, umarł i myśmy go pochowali. No to powiedzcie gdzie?. Ona nie chciała powiedzieć gdzie, bo można byłoby zrobić ekshumacje. Odchodząc dogoniła ich druga kobieta sąsiadka tej, u której był Moniuś i powiedziała im: Nie wierzcie, że dziecko chorowało. Ona je udusiła. Nigdy w jednym i tym samym miejscu nie pracowaliśmy razem z mężem. W Enro był on kierownikiem klejarni, która była pod zarządem tego samego treuhändera. Potem uciekliśmy do Warszawy, na jego miejsce wszedł ktoś inny i po naszym powrocie do Częstochowy na to stanowisko już go potem nie wpuścili.
Zresztą zaraz po powrocie była likwidacja małego getta. Ja pracowałam rozmaicie, przeważnie bardzo ciężko. W obozie też pracowałam bardzo ciężko w prochowni, to był ostatni etap wykańczania tych nabojów, co produkowali w Hasagu. Przez jakiś czas nie pracowałam, bo miałam po kilkadziesiąt sztuk czyraków naraz, nie mogłam w ogóle chodzić. Po wojnie tłumaczył mi lekarz, że to prawdopodobnie zła przemiana materii spowodowała tą czyraczność. A może nastąpiła ona na skutek brudu, w którym się żyło. W tych mieszkaniach, do których nas tam zagnano nie było przecież kanalizacji ani bieżącej wody. Wówczas jeszcze mieliśmy trochę pieniędzy, mogliśmy kupić jedzenie i te czyraki nie były ze złego jedzenia. Warunki, w których żyliśmy w małym getcie były bardzo trudne. W jednym dużym pokoju, przy jednej małej kuchence o dwóch fajerkach, żyły cztery małżeństwa, każde w osobnym rogu tego pokoju. W kuchence paliliśmy, czym tylko było można deskami, które po trochu odrywaliśmy z podłogi. No, bo skąd mieliśmy mieć drewno czy węgiel, czym mieliśmy palić? Ci, którzy wychodzili gdzieś dalej, przynosili jakiś kawałek mięsa, coś można było od nich kupić i ugotować na tej kuchence. W ogólnej kuchni w getcie wydawano posiłki, ale nie bardzo nadawały się one do jedzenia.
Tam gdzie jest żywienie zbiorowe zawsze ktoś na tym zarabia. To już jest taka reguła. Więc myśmy nie brali stamtąd jedzenia. W getcie chorowałam ja, moje siostry i mój mąż. W getcie był szpital. Tuż przed likwidacją małego getta, zachorował mój mąż, dostał bardzo wysokiej gorączki i pobiegłam po lekarza, by przyszedł go zbadać. Lekarz dał mu skierowanie do szpitala. Ponieważ ja nie byłam pewna, czy on właściwie postawił diagnozę, pobiegłam do drugiego lekarza, też znajomego. Był on starszym, od poprzedniego, który był z naszego pokolenia. Czas mijał, nim zaprowadziłam męża do drugiego szpitala zakaźnego, ponieważ drugi lekarz powiedział, że mąż ma anginę czy grypę, już dokładnie nie pamiętam. W każdym bądź razie poszłam do zakaźnego szpitala na ulicy Jaskrowskiej. W szpitalu nie było wolnego miejsca. Ja tam zaczęłam się trochę stawiać. Jak to!? To on bez skierowania?.
Jak ja jutro pójdę do pracy? Jak go zostawię samego w domu, jak on jest chory?! Brak miejsca w szpitalu uratował wówczas mężowi życie, bo nazajutrz była likwidacja szpitala. Przyszli Niemcy, wszystkich chorych w tym szpitaliku i drugim zresztą też rozstrzelali. Mój kolega ze szkolnych czasów, był ze swoją żoną gdzieś na wschodzie, przyjechał stamtąd chory na gruźlicę. Niemcy go wywlekli do jakiejś pracy. Próbowaliśmy go uratować i nie udało się. Niemcy wyciągnęli go z mieszkania i zastrzelili. Ciągle kogoś zabijali.
cdn
Poprzednie czesci
Kategorie: wspomnienia