Styczeń 2005 r., Władimir Putin na obchodach 60. rocznicy wyzwolenia Auschwitz (Fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta)
Siedemdziesiątą piątą rocznicę wyzwolenia obozu w Auschwitz świat będzie obchodzić w dwóch miejscach: Auschwitz i Jerozolimie. Na pierwszy rzut oka taka kolejność by się wydawała logiczna: najpierw uroczystości w miejscu, w którym zamordowano ponad jedną szóstą z 6 milionów ofiar Zagłady, a potem w historycznej ojczyźnie wymordowanego narodu, która zarazem jest miejscem, w którym odrodził się on do życia. Nie o to jednak w tych uroczystościach chodzi. Obchody w Auschwitz i w Jerozolimie nie będą następowały po sobie, lecz przeciw sobie, a te w Polsce będą miały miejsce po tych w Izraelu, a nie przed nimi, i zapewne pozostaną w ich cieniu. Na pewno zaś należy się liczyć z tym, że pamięć o największej zbrodni ludzkości zostanie przyćmiona przez skandal związany z próbą rewizji historii.
Już poprzednia, okrągła, 70. rocznica odbyła się w cieniu kontrowersji związanej z nieobecnością Putina. Organizatorzy wyjaśniali, że nie zapraszano żadnych głów państw, lecz jedynie pytano ambasady, kto przyjedzie. Mimo to przybyli m.in. prezydenci Austrii, Francji, Niemiec i Ukrainy czy król Belgii. Prezydent Rosji – wyjaśniała służba prasowa Kremla – był zbyt zajęty, poza tym nie został zaproszony. Tyle tylko, że przyjął był zrazu zaproszenie prezydenta Czech do udziału w międzynarodowym forum na temat Holocaustu, które w 2015 r. odbywało się akurat w Pradze. Ale z tego wyjazdu zrezygnował z kolei, gdy tamtejsza gmina żydowska oświadczyła, że nie byłby w Pradze mile widziany: była to, podobnie jak i brak zaproszenia ze strony Polski, reakcja na rosyjską agresję na Ukrainę. Ostatecznie Putin pamięć ofiar Auschwitz uczcił był w Moskwie. To przyćmiło nawet fakt, że prezydenta Izraela także nie było tego dnia w Auschwitz – obchodził rocznicę w ONZ w Nowym Jorku, a Izrael reprezentował w Auschwitz niski rangą minister.
Ale i tak wybuchła polemika, gdy szef polskiego MSZ Grzegorz Schetyna powiedział był, że to „Ukraińcy wyzwalali Auschwitz” – bo obóz wyzwoliły jednostki sowieckiego 1. Frontu Ukraińskiego. Była to historyczna pomyłka, bo choć wśród żołnierzy radzieckich było wielu Ukraińców, to nie narodowość decydowała o przydziale do jednostek, a Front Ukraiński z ziem sowieckiej Ukrainy, owszem, wyruszył, ale przecież nie był mniej sowiecki niż Front Białoruski.
Słowa Schetyny słusznie uznano za marną trywializację dla doraźnych politycznych celów. Gdy rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow nazwał tę wypowiedź bluźnierczą, histeryczność jego słów odebrano z kolei jedynie jako przejaw równie doraźnych emocji. Niesłusznie – sakralizacja sowieckiej historii się właśnie wówczas dokonywała.
Posłuszni wymogom władz
Rosyjska Duma już dziesięć lat temu przyjęła ustawę penalizującą krytykę postawy ZSRR podczas II wojny światowej, ale wkrótce ją wycofano, podobnie jak analogiczną polską poprawkę do ustawy o IPN, ze względu na wady legislacyjne i nadmierną ogólnikowość stwierdzeń. W 2014 r. przyjęto za to poprawkę do kodeksu karnego: art. 354.1 karze za zaprzeczanie zbrodniom ustalonym przez Międzynarodowy Trybunał Karny w Norymberdze lub wychwalanie ich oraz za „publiczne rozpowszechnianie świadomie fałszywych wiadomości o działaniach ZSRS podczas II wojny światowej”. Jego pierwszą ofiarą stał się permianin Władimir Łuzgin, który w internecie bronił UPA oraz twierdził, że „komuniści aktywnie kolaborowali z Niemcami w podziale Europy zgodnie z paktem Ribbentrop-Mołotow” oraz że „komuniści i Niemcy wspólnie napadli na Polskę i rozpętali II wojnę światową 1 września 1939 r.”. Obronę UPA by mu pewnie darowano, choć sprawa toczyła się podczas wojny w Donbasie, ale pozostałych stwierdzeń – już nie.
Skazany w pierwszej instancji Łuzgin się odwoływał i jego sprawa trafiła w końcu do sądu najwyższego. Ten zaś 1 września 2016 r. całkiem słusznie orzekł, że inkryminowane stwierdzenia mogą „wytworzyć negatywny obraz Związku Sowieckiego”. Wyrok stanowił jednak ponadto, że „nie odpowiadają one rzeczywistości uznanej na szczeblu międzynarodowym” – a to dlatego, że nie zostały uznane w Norymberdze za zbrodnie. Filozoficznymi kwestiami, czyli tym, czy istnieje jakaś rzeczywistość poza wyrokiem tego Trybunału, jak Trybunał z udziałem sowieckich oficerów miał osądzić sowieckie zbrodnie oraz czy od czasów Norymbergi coś więcej na temat II wojny światowej wiadomo, sąd sobie nie zawracał głowy. Nieszczęsny Łuzgin musiał zapłacić 200 tys. rubli grzywny.
Sposób rozumowania sądu był nieprzyjemnie znajomy. Gdy w 1968 r. Dina Kaminska broniła przed sądem w Moskwie Larysy Bogoraz i Pawła Litwinowa, uczestników ośmioosobowej demonstracji na placu Czerwonym przeciwko inwazji na Czechosłowację, prokurator na dowód ich winy pokazał artykuł z „Prawdy” pochwalający „interwencję bratnich krajów”. Kaminska przypomniała prokuratorowi artykuły w „Prawdzie” z 1952 r. o rzekomym spisku kremlowskich lekarzy i ich sromotne odwoływanie tamże rok później. „Jak mi towarzyszka obrończyni pokaże artykuł z Prawdy odwołujący ocenę interwencji w Czechosłowacji, to istotnie będzie inna rozmowa” – replikował prokurator. Dla rosyjskiego sądu najwyższego brak wyroku nowego Trybunału w Norymberdze w sprawie autorów paktu Ribbentrop-Mołotow wydaje się wystarczającym dowodem słuszności tego paktu.
Kiedy Rosja uchwalała poprawkę do kodeksu karnego, Ukraina przyjęła ustawę o „bojownikach o niepodległość Ukrainy”, która wymienia m.in. Stepana Banderę, Romana Szuszkiewicza oraz OUN i UPA i penalizuje zaprzeczanie prawomocności ich walki. Jeszcze bardziej ogólne prawo obowiązuje w Turcji, gdzie artykuł 301 kk penalizuje „znieważanie narodu tureckiego” i był stosowany do tłumienia wspominania ludobójstwa Ormian; postępowania wytoczono m.in. pisarzowi nobliście Orhanowi Pamukowi i zamordowanemu następnie ormiańskiemu dziennikarzowi Hrantowi Dinkowi. W Izraelu prawo zakazuje przekazywania publicznych funduszy instytucjom i organizacjom upamiętniającym Nakbę, czyli palestyński exodus w 1948 r., ale rosyjska ustawa jest najbardziej drastyczna.
A rezolucja Parlamentu Europejskiego w 80. rocznicę wybuchu wojny nic sobie z niej nie robi i uznaje, zgodnie ze stanem wiedzy historycznej, że pakt Ribbentrop-Mołotow odegrał w jej wywołaniu kluczową rolę. Ataki Putina na Polskę po uchwaleniu tej ustawy to klasyczny przykład czynienia z ofiary sprawcy, i to przez głowę państwa, które uznaje się za sukcesora jednego ze sprawców rzeczywistych. Stanowisku Putina należy przeciwstawić niedawne słowa prezydenta Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera oraz kanclerz Merkel, ponownie i jednoznacznie uznające niemiecką winę. Wbrew jednak temu, co powiedział premier Morawiecki, uznanie tej winy nie jest „sukcesem polityki polskiego rządu”. Niemcy swą winę uznają od dawna i bezwarunkowo, nie tylko ze względów historycznych i moralnych, ale też przede wszystkim przez wzgląd na własny interes narodowy: III Rzesza doprowadziła do największej katastrofy w historii Niemiec i jest w niemieckim interesie, żeby ją potępić na zawsze. Dlatego też, gdy w 2015 r. premier Izraela Beniamin Netanjahu oznajmił, że to wielki mufti Jerozolimy Muhammed Amin al-Husseini podpowiedział Hitlerowi ideę „ostatecznego rozwiązania”, kanclerz odpowiedziała: „Obstajemy jako Niemcy przy naszej odpowiedzialności za Zagładę”.
Gdy jednak Putin wystąpi w styczniu w Yad Vashem w Jerozolimie, niemal na pewno powtórzy ataki na Polskę – i nie można oczekiwać, by Netanjahu je skontrował. Szef Likudu, formalnie już oskarżony o korupcję, po raz trzeci w ciągu 12 miesięcy staje do wyborów powszechnych i potrzebna mu jest aura męża stanu rangi międzynarodowej, którą wizyta prezydenta Rosji pomaga zbudować. Zaś jego wypowiedzi o Husseinim, podobnie jak list zrównujący antypolonizm z antysemityzmem, który podpisał z Morawieckim, by zakończyć sześciomiesięczną polemikę wokół ustawy o IPN, pokazują, że jest gotów bardzo wypaczać prawdę historyczną, jeśli uzna, że to dlań korzystne.
Netanjahu, tak jak Putin i Morawiecki, historię traktuje instrumentalnie. Możemy się więc z Jerozolimy spodziewać całkowicie niesprawiedliwego ataku na Polskę ze strony Putina przy co najmniej milczącej aprobacie gospodarzy. Co najwyżej można liczyć na sprzeciw ze strony Yad Vashem, instytucji dbającej o swoją reputację.
Tyle tylko, że sprawa stosunku żydowskiej opinii publicznej do putinowskiej wizji historii nie ogranicza się przecież do tego, co powie lub przemilczy Netanjahu. Ambasador Izraela w Polsce Aleksander Ben-Zwi skrytykował wypowiedź Putina, niewątpliwie szczerze (sam pochodzi z Czerniowiec i wyrastał jeszcze pod sowiecką władzą), ale zrobił to także dlatego, że bez takiej deklaracji nie bardzo miałby jak kontynuować w Warszawie misję.
Dużo mocniej słowa Putina potępił naczelny rabin Polski Michael Schudrich, który we wspólnym oświadczeniu z przewodniczącą Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich nazwał je skandalicznymi.
Słychać było w tym oświadczeniu i szczere oburzenie, i ulgę, że po raz pierwszy od dawna w kontekście sporów o historię można uczciwie zająć takie samo stanowisko jak polski rząd. To oświadczenie jest dla Polski ważne, bo wraz ze słowami przewodniczącego American Jewish Committee Davida Harrisa o putinowskim „rewizjonizmie historycznym na sterydach” wzmacnia międzynarodową wiarygodność potępienia insynuacji o rzekomej polskiej aprobacie dla Zagłady. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo, że pogląd ten mógłby zostać potraktowany oddzielnie od przypisywania Polsce współodpowiedzialności za wybuch wojny i uznany za dopuszczalny w ramach dążenia do zachowania zrównoważonego jakoby stanowiska wobec słów Putina.
Tymczasem słowa Putina entuzjastycznie poparł Aleksandr Boroda, przewodniczący Rosyjskiej Federacji Gmin Żydowskich.
O ile polskie organizacje żydowskie wielokrotnie dawały wyraz krytycznemu stanowisku wobec polityki historycznej rządów PiS, o tyle oficjalne żydowskie organizacje w Rosji są zawsze posłuszne wymogom władz. Dzieje się tak nie tylko z obawy przed represjami, ale także z racjonalnej oceny, że zmiana kremlowskiego gospodarza niosłaby poważne zagrożenia. Putin bowiem, przy wszystkich innych przewinach, antysemitą nie jest, a do Żydów ma stosunek tak samo instrumentalny jak do wszystkich innych grup. Pod jego rządami życie żydowskie w Rosji mogło więc rozkwitnąć i rosyjscy Żydzi są mu za to szczerze wdzięczni. Część z nich poza tym przyswoiła sobie niektóre elementy wielkorosyjskiego szowinizmu (jak ponad 100 lat temu liczni niemieccy Żydzi – niemiecką pogardę dla „barbarzyńskiego Wschodu”).
Wyzwolenie przy okazji
Istnieje także obiektywny powód, dla którego słowa Putina mogą znaleźć pozytywny odbiór wśród pewnych żydowskich intelektualistów poza Rosją. Koncepcja dwóch totalitaryzmów, hitlerowskiego i stalinowskiego, moralnie siebie nawzajem wartych i wspólnie odpowiedzialnych za wojnę, budzi bowiem także uprawniony sprzeciw. Tyczy się on nie tyle samych wydarzeń lata 1939 r., bo te są jasne i niepodważalne, ale całościowej oceny obu reżimów. Podczas bowiem, gdy reżim hitlerowski był po prostu zbrodniczy od początku do końca, to stalinowski do pewnego momentu dość skutecznie maskował swoje zbrodnie humanistyczną retoryką. Co jednak ważniejsze, ZSRS, jak czytamy w oświadczeniu Schudricha, z sojusznika Niemiec stał się ich ofiarą, a wreszcie zwycięzcą. To zaś oznacza, że ci nieliczni środkowoeuropejscy Żydzi, którzy przeżyli Zagładę, przeżyli dzięki Sowietom, albo na terytorium kontrolowanym przez ZSRS, albo wyzwoleni przez Armię Czerwoną.
Stalinowi nie o ratowanie Żydów chodziło, ale o zwycięstwo nad Hitlerem; Żydów, jak Polskę, wyzwolił przy okazji, zaś 30-procentowy udział Żydów w wywózkach z Kresów na wschód jasno pokazuje, że bycie Żydem – inaczej niż bycie posłusznym, niezależnie od pochodzenia – żadnych korzyści nie dawało. Ale – co ważne i inaczej niż w reszcie Europy – nie stanowiło też obciążenia. Tę błogosławioną obojętność naród prześladowany i mordowany zachował we wdzięcznej pamięci, której nie zmienił nawet powojenny antysemicki zwrot gospodarza Kremla.
Co więcej, niemieckie dzieło Zagłady znalazło w okupowanej Europie chętnych współpracowników. Tymczasem koncepcja dwóch równie zbrodniczych totalitaryzmów zdejmuje z tych kolaborantów odium, zrównuje ich z tymi, którzy współpracowali ze Stalinem przeciw Hitlerowi. Brygadę Świętokrzyską, chorwackich ustaszy czy łotewskie SS czyni odpowiednikiem kościuszkowców. To nie tylko rewizjonizm, ale też po prostu moralny obłęd – i tu Putin może liczyć na poparcie tych, Żydów lub nie, którzy takiego odwrócenia ocen nie zaakceptują nie tylko z troski o prawdę historyczną, lecz także z obawy przed powtórką z historii w przyszłości. To zaś, że w proteście przeciwko manipulacji wspierają manipulatora, ich zapewne nie zniechęci.
Historyczne bzdury na sterydach
No i pozostaje wreszcie to, że podstawowa teza putinowskiego rewizjonizmu – że to traktat monachijski, a nie pakt Ribbentrop-Mołotow spowodował wojnę – wcale nie jest absurdalna, a to, że rosyjski prezydent posługuje się nią, by uzasadnić inne, historycznie fałszywe i moralnie odrażające twierdzenia, nie powinno sprawiać, iż stracimy ją z oczu. Zdradzając zobowiązania sojusznicze wobec Czechosłowacji, mocarstwa zachodnie dały Hitlerowi zielone światło dla agresji, zaś uczestnicząc wraz z III Rzeszą w rozbiorze sąsiada, Węgry i Polska (a także, choć w inny sposób, słowacki ruch narodowy) zasadę agresji zaakceptowały. Nazywając dziesięć lat temu aneksję Zaolzia grzechem, prezydent Lech Kaczyński potwierdził zasadność potępienia ówczesnej polskiej decyzji.
Tyle tylko, że z tej oceny nie można wyciągnąć wniosków, które wyciąga Putin; przeciwnie. Owszem, gdyby nie Monachium, II wojna wybuchłaby kiedy indziej i miałaby inny przebieg – ale bez gwarancji bezpieczeństwa w pakcie Ribbentrop-Mołotow Hitler nie napadłby na Polskę 1 września. Tak jest, aneksja Zaolzia była haniebna – lecz i bez niej Hitler by na Polskę napadł. Rewizjonizm historyczny jest sensowny, gdy umożliwia nową refleksję, ale nie wówczas, gdy refleksję zastępuje demagogią.
Kłopot w tym, że taka demagogia historyczna nie jest jedynie domeną Putina. Gdy polski premier twierdzi, że wszyscy polscy Żydzi, którzy przeżyli wojnę, przeżyli „dlatego, że spotkali Polaków”, albo gdy izraelski premier głosi, że to wielki mufti Jerozolimy podsunął Hitlerowi pomysł Zagłady, nie tylko sami dopuszczają się rewizjonizmu, ale też stwarzają dla jego putinowskiej wersji sprzyjające warunki.
Zgoda, ich historycznym bzdurom zabrakło sterydów, by mogły z putinowskimi skutecznie konkurować wielkością. Z rewizjonizmem jednak, karmionym sterydami bądź nie, walczyć można jedynie narzędziem rzetelnej historycznej analizy. Żadna „polityka historyczna” jej nie zastąpi.
Kategorie: Ciekawe artykuly, Polityka, wspomnienia
A co do polskich apetytów zaborczych w Czechach, to Hitler śmiał się w kułak. Chcecie – bierzcie, i tak wszystko będzie moje. Polscy politycy też nie rozumieli sprawy. ”Bo jak dają, no to trzeba brać”
Okazało się, że Putin wcale nie atakował Polski. Jest dużo mądrzejszy, niż ci dwaj (razem wzięci). Duda z całą pewnością miał zamiary (patrząc na to z góry) niezbyt mądre. I dobrze, że nie przemawiał w Jerozolimie.
Wszyscy jak jeden mąż stają się poważnymi historykami, a to, co twierdzą z przekonaniem nie podlegającym żadnej krytyce, ma być prawdą absolutną. Prorocy…
Ja nie jestem historykiem i nie pretenduję do miana wszystkowiedzącego. Ale nawet mnie, maluczkiego, zastanawiają te wszystkie “oczywistości” pomimo oczywistego relatywizmu omawianych spraw. Trudno na przykład brać za dobrą monetę jakieś postanowienia jakichś parlamentów. Nawet wypowiedzi skądinąd dobrych historyków. Tak to jest z polityką. Nawet ja, maluczki nie mogę się zgodzić z tym, że pakt Ribbentrop-Molotow był przyczyną wojny. I nie dlatego, gdyż tak twierdzi pan Putin. Podbicie Polski było wprost oczywistym i dużo wcześniejszym zamiarem Niemców, niezależnie od postawy Rosjan. Zresztą i oni w ich zamiarze mieli paść ofiarą. Także Monachium nie było przyczyną wojny. Te wszystkie pakty i nieagresje stanowiły zasłonę dymną faktycznych dążeń i działań Hitlera. Ale pierwej Hitler potrzebował rosyjskich surowców i rosyjskiego chleba. Zawarł pakt (z inicjatywy niemieckiej). Dla Rosji było to też korzystne – zarabiali na czasie. Byli świadomi niebezpieczeństwa. A surowce były łapówką (niezbyt mądrą). Stalin (pomijam tu jego zbrodnie, bo to nie na temat) też nie był nieomylny. Poza tym Rosjanie oddalili geograficznie bezpośrednią konfrontację militarną. Kto we, może dzięki temu Niemcy nie zdobyli Moskwy. Tu Niemcy popełnili błąd zgodziwszy się na zajęcie przez Rosję terenów zachodniej Ukrainy. Jak się okazało, to był nawet błąd fatalny. Zima zatrzymała ich na przedmieściach Moskwy I Stalingradu.
W przypadku konfliktu, szczególnie tego dzisiejszego, stawanie jednoznaczne po którejś ze stron nie ma nic wspólnego z historią i z prawdą, a wszelkie argumentacje, to wyłącznie manipulacje.
Polska i Rosja powinny dojść do porozumienia i budować przyszłość. Wzajemne ujadanie nic nie da. Ale trzeba bez bicia przyznać, że pierwsi w tym ujadaniu byli Polacy. Pamiętamy Smoleńsk.