Polityka

”Gang Skorzenego” – komandosi niemieccy w amerykańskich mundurach.

Przyslal Janusz G


Był 23 grudnia 1944 roku. Było zimne, pochmurne popołudnie w Henri Chapelle w Belgii, gdy na plac za budynkami sztabu amerykańskiej 1. Armii wkroczył mały tłumek ludzi. Przeważali wśród nich żandarmi, dzierżący karabiny, w pomalowanych hełmach, byli oficerowie, reporterzy. Wszyscy zgromadzeni wokół trzech ludzi w amerykańskich mundurach. Byli wynędzniali, zmęczeni, ale spokojni. Na ich nogawkach naszyto żółte pasy. Postronny obserwator pomyślałby, że są to jacyś amerykańscy dezerterzy, przyprowadzeni z więzienia.

Trójkę skazańców poprowadzono do słupów przed ścianą jednego z baraków i ich przywiązano. A więc egzekucja. Amerykański oficer medyczny podszedł do każdego z nich i przypiął im białe kółko w okolicach serca – cel dla plutonu. Potem przyszedł kapelan i każdemu ze skazanych udzielił ostatniego namaszczenia. W końcu zapytano ich o ostatnie życzenie. Po krótkim namyśle odparli, że chcieliby usłyszeć, ten jeden, ostatni raz, niemiecką kolędę. Zgromadzonych wokół Amerykanów coś tknęło. W końcu następnego dnia miała być Wigilia. Dowodzący egzekucją oficer kiwnął głową i po paru minutach przyprowadzono grupkę niemieckich kobiet. Te, patrząc na tę scenę, zaśpiewały mocnym głosem “Cichą noc”. Ten i ów Amerykanin spuścił na moment oczy, porażony dziwnym pięknem tej niezwykłej chwili. Przez kilka chwil ciszę przerywał tylko śpiew. Ale kolęda skończyła się. Jednemu ze skazańców zdjęto okulary i wszystkim zawiązano oczy, dowódca plutonu wydał rozkaz: ”Aim! – Fire!” – i padła salwa, przecinając trzy życia.

* * *

Dwa miesiące wcześniej, 22 października 1944 roku, Adolf Hitler wezwał do Wilczego Szańca podpułkownika Ottona Skorzenego, który dopiero co wrócił z udanej akcji ”Panzerfaust” i opanowania Węgier. „To najprawdopodobniej najważniejsze zadanie w pańskim życiu”, powiedział Führer i przeszedł do opisywania szczegółów. Zadaniem Skorzenego było sformowanie jednostki specjalnej, która miała zająć mosty na Mozie i następnie przeprowadzać dywersję na tyłach. Rzecz jasna – żołnierze mieli udawać Amerykanów. Czas na sformowanie liczącej 3300 żołnierzy brygady – maksymalnie sześć tygodni.

Kilka dni później do sztabu Grupy Armii „B”, dowodzonej przez feldmarszałka Walthera Modela, wpłynął rozkaz wyselekcjonowania żołnierzy mówiących po angielsku. Żołnierze mieli pochodzić ze wszystkich rodzajów sił zbrojnych i być kierowani do obozu szkoleniowego we Friedenthal. Jednocześnie, zgłoszono zapotrzebowanie na alianckie pojazdy: 15 czołgów, 20 samochodów pancernych, 20 dział samobieżnych, 100 jeepów, 40 motocykli i 120 ciężarówek. Oraz jak największą liczbę mundurów. Cały sprzęt miał być z kolei kierowany do Grafenwöhr w Bawarii.
Zapotrzebowanie jednostek swoje, rzeczywistość swoje. Do końca listopada do obozu szkoleniowego zgłosiło się 2500 kandydatów, podając hasło „Rabenhügel”. Zaledwie 400 mówiło po angielsku. Tych podzielono na grupy i sytuacja stała się jeszcze bardziej niewesoła: zaledwie dziesięciu mówiło biegle po angielsku z amerykańskim akcentem, a dalszych 40 – z akcentem brytyjskim. Ci w większości byli marynarzami i znali język z licznych podróży. Pozostali mówili poprawnie, z wyraźnym akcentem, albo znali język fragmentarycznie. W dodatku cała ta zbieranina pochodziła z różnych formacji i rodzajów broni, co jeszcze bardziej komplikowało kwestie współdziałania. Wszystkich przybyłych natychmiast odizolowano od świata zewnętrznego, zabrano im książeczki wojskowe i zakazano zdradzać komukolwiek szczegóły. Tajemnica była tak wielka, że chorych nie odsyłano do szpitali, tylko leczono w obozie, podając końskie dawki leków, a jednego żołnierza rozstrzelano za zbyt szczegółowy opis obozu w liście do domu.

Problemów zresztą przybywało. Niemcom nie udało się zdobyć odpowiedniej ilości pojazdów – znaleziono tylko dwa czołgi typu Sherman, 30 Jeepów, 15 ciężarówek i cztery wozy rozpoznawcze. W dodatku wiele pojazdów było niesprawnych, psuło się, brakowało do nich części. Tajemnica była tak wielka, że do Grafenwöhr zjeżdżały pojazdy radzieckie i polskie, bo dowódcom nie powiedziano, jaki sprzęt mają oddelegować. Skorzeny zresztą całkiem słusznie podejrzewał, że dowódcy oddziałów mają znacznie więcej amerykańskich pojazdów, tylko niespecjalnie chcą się nimi dzielić. Żeby jakoś łatać braki w sprzęcie, sięgnięto po inny sposób – upodobnianie niemieckich pojazdów do wrogich. Pięć czołgów Panther obudowano blachą, upodabniając je do amerykańskich niszczycieli czołgów M10, sprowadzono pięć Stugów, po sześć samochodów pancernych i transporterów opancerzonych oraz 178 samochodów i ciężarówek, wyprodukowanych w ciągle działającej kolońskiej fabryce Forda. Wszystkie pojazdy przemalowano na kolor oliwkowy i oznakowano wielkimi białymi gwiazdami.

Jeśli sytuacja z pojazdami przedstawiała się źle, to kwestie uzbrojenia osobistego i umundurowania wypadały wręcz tragicznie. Karabinów starczyło tylko dla połowy żołnierzy, dramatycznie brakowało amunicji amerykańskiej – a część, którą mieli Niemcy, wybuchła w transporcie. Mundury z kolei trafiały na chybił trafił. Najpierw przysłano mundury brytyjskie, które odrzucono. Później trafiły mundury już właściwe, amerykańskie – ale z obozów jenieckich, które były oznakowane wielkimi trójkątami jeńców wojennych. Następnie trafiły mundury poplamione krwią, które wyglądały, jakby ktoś je zdejmował z poległych… Skorzeny wspominał, że dla niego samego, dowódcy jednostki znalazł się wyłącznie amerykański sweter. Żeby zdobyć odpowiednie mundury zabierano je często jeńcom i okradano paczki Czerwonego Krzyża.

Ponieważ problemy rosły i nie było perspektyw na ich rozwiązanie, zdecydowano się na zmianę całej organizacji jednostki. Zamiast organizować brygadę w pełni umundurowaną i wyposażoną w amerykański sprzęt, zdecydowano się utworzyć osobną kompanię komandosów, w pełni wyposażonych i uzbrojonych, a to, co zostanie, miało być rozdzielone reszcie jednostki. Tak powstała 150. Brygada Pancerna (którą tutaj pominę, bo to temat na inny wpis) i najsłynniejsza jej jednostka, Einheit Stielau.

„Wraz z żołnierzami o najróżniejszej randze, pochodzącymi z najróżniejszych rodzajów wojsk, wśród nich strzelcy spadochronowi, ludzie z SS z opaskami dywizji Wiking na ramieniu, a nawet jeden kucharz okrętowy z Kriegsmarine. Wszyscy są milczący. Nikt nie ufa nikomu. (…) Na krótko potem wyłonił się duży, barczysty porucznik i zaczął zmierzać w ich kierunku. Jego twarz z haczykowatym nosem wygląda, jakby należał do nałogowych palaczy. Na szyi połyskuje Krzyż Rycerski. Przedstawia się jako Stielau, dowódca kompanii językowej.”

Do jego kompanii mieli należeć tylko ci, którzy najlepiej znali angielski. Ich zadaniem miało być przeniknięcie na amerykańskie tyły i organizowanie dywersji. Instruktorami byli żołnierze, którzy mieszkali w Ameryce.

We Friedenthal zorganizowano „szkołę amerykańską”. Oduczano tam tego, czym nasiąkł przez wieki niemiecki żołnierz: dyscypliny. Zabraniano stukać obcasami na widok oficera i prężyć się na baczność, nakazywano chodzić z rękami w kieszeniach, kazano palić papierosy przy przełożonych. Wszystko, co było surowo zabronione w niemieckiej armii. Uczono, jak otwierać paczki papierosów, spluwać, przeklinać i żuć gumę. Puszczano amerykańskie filmy, zwłaszcza wojenne, a także muzykę. Dawano amerykańskie książki i nakazano mówić wyłącznie po angielsku, by pozbyć się akcentu. Uczono poza tym strzelania, walki wręcz, obsługi radiostacji i podkładania materiałów wybuchowych.

Na początku listopada 1944 roku żołnierzy rozdysponowano po obozach jenieckich, gdzie znajdowali się Amerykanie. W niektórych przypadkach amerykańskim jeńcom udawało się odkryć, że ich towarzysze nie są bynajmniej Amerykanami. Brano ich za szpicli. Jeńcy zgłaszali później „samobójstwa” i ciała niedoszłych komandosów znajdowano powieszone pod sufitem baraku, czy utopione w latrynach…

Kompanię specjalną zorganizowano w czteroosobowe zespoły, podróżujące jeepami. Najlepiej mówiący po angielsku był „speakerem” i miał nosić najwyższy stopień amerykańskiej armii – najwyższy nadany to pułkownik. Dowódca zespołu najczęściej siedział z tyłu i miał się nie odzywać (wśród oficerów najrzadziej zdarzali się mówiący biegle po angielsku), ponadto w skład grupy wchodził „killer”, czyli żołnierz przeszkolony do cichego zabijania wrogów; oraz saper. Żołnierze, poza amerykańskimi mundurami, otrzymywali też całkiem solidne wyposażenie. Uzbrajano ich – poza amerykańskimi karabinkami – w niemieckie pistolety z tłumikiem, granaty, ładunki wybuchowe w butelkach, otrzymywali też amunicję z trucizną i ampułki z cyjankiem, wyglądające jak zapalniczki. Ampułki mieli zażyć w przypadku złapania, zaś amunicji użyć w sytuacji podbramkowej.

* * *

Po sześciu tygodniach szkoleń trudno powiedzieć, by jednostka była zgrana. Ciągle wychodził brak zaufania i koordynacji, szczególnie ze względu na pochodzenie z różnych jednostek i rodzajów sił zbrojnych. Komandosom, którzy w dużej mierze nie znali angielskiego, nakazywano, by na wypadek długiego przesłuchiwania… symulowali ból żołądka i uciekali w las.

16 grudnia 1944 roku rozszalało się niebo na froncie o długości 130 kilometrów w Ardenach. Na krótko przed tym wyruszyła jednostka, która miała stać się legendą ofensywy. Jedenaście czteroosobowych zespołów w Jeepach porucznika Stielau ruszyło naprzód, korzystając z mgły i opadów śniegu, a potem z wszechobecnego chaosu. Wmieszali się w amerykańskie linie. Komandosi otrzymali amerykańskie książeczki wojskowe i prawa jazdy wystawione na amerykańskie nazwiska. Porozdzielano też pośród nich pojemniki z amerykańską kawą, czekoladą, konserwami i papierosami, oraz spore sumy sfałszowanych dolarów. Każdemu żołnierzowi nakazano pozbyć się niemieckich przedmiotów, zwłaszcza dokumentów i nieśmiertelników, ale wielu nie posłuchało tego rozkazu – dla niektórych stało się to przyczyną zguby.

Działania komandosów nie były zbyt spektakularne. Ich działania głównie sprowadzały się do rozpoznania w okolicach Mozy. Dwie grupy dotarły nad rzekę, gdzie obserwowały przez pewien czas ruch pojazdów, po czym wycofały się. Jednemu zespołowi udało się zniszczyć skład amunicji, inna zdobyła amerykański samochód pancerny, przepłaszając jego załogę ogniem z pistoletów. Kolejny team przestawił drogowskazy, kierując pułk pancerny Amerykanów w kompletnie inne miejsce, niż docelowe, następny skierował całą amerykańską 84. Dywizję Piechoty w inny rejon, przez co jednostka błąkała się przez trzy dni. Inna grupa przekonała amerykańską obronę miasteczka Poteau do wycofania się. jeszcze kolejna nakłoniła mieszkańców Malmedy, by ci opuścili domy, licząc na zakorkowanie dróg. Niemcy przecinali też linie telefoniczne, m.in. tę łączącą dowódcę amerykańskiej 1. Armii, gen. Hodgesa z Eisenhowerem. Sami komandosi określali siebie jako „Gang Skorzenego”.

Jednak prawdziwy chaos komandosi wprowadzili na polu psychologicznym. Całą amerykańską armię ogarnęła szpiegomania. Zaczęło się to od Jeepa z trzema „amerykańskimi” żołnierzami. 17 grudnia wieczorem patrol amerykańskiej żandarmerii wojskowej zatrzymał w okolicy Liege samotny pojazd. Dowódca patrolu rutynowo zapytał o hasło, przydzielone jednostkom amerykańskim w tym rejonie. Kierujący jeepem żołnierz zbladł i odparł, że żadnego hasła nie zna. Pasażerowie samochodu zostali zatrzymani do wyjaśnienia, zwłaszcza, że dość źle znali angielski. Przy zatrzymanych znaleziono spore ilości pieniędzy, ale żandarmi myśleli, że to kontrabanda i że mają do czynienia z dezerterami, albo czarnorynkowymi handlarzami. Prawdziwy szok Amerykanie przeżyli, kiedy przeszukali pojazd i znaleźli w nim dwa brytyjskie pistolety maszynowe, granaty, ładunki wybuchowe oraz niemiecką radiostację. Wówczas Amerykanie zdali sobie sprawę, że mają do czynienia z przebranymi Niemcami. Zatrzymanymi okazali się st. chor. Billing, kpr. Schmidt i plut. Pernaß. Jeńców natychmiast skierowano na przesłuchania. Zeznania wziętych do niewoli komandosów zelektryzowały cały sztab Aliantów. Zeznali oni bowiem, że ich celem jest przedostanie się do Paryża i zgładzenie generała Eisenhowera. Kapral Schmidt podawał też, jakoby do Paryża miał przeniknąć osobiście Skorzeny i wskazał nawet kawiarnię – Cafe de la Paix – gdzie zamachowcy mieli rzekomo się spotkać. Amerykanie zdawali sobie już wcześniej sprawę ze szkolenia niemieckich komandosów, ale informacje te były prawdziwą rewelacją. Zwłaszcza w połączeniu z nazwiskiem Skorzenego, owianego złą sławą zimnokrwistego zabójcy.

Paranoja odbiła się szerokim echem. Eisenhower stał się zakładnikiem swojej własnej ochrony, a po Paryżu jeździł jego sobowtór z liczną obstawą. Kwatera główna została zamieniona w twierdzę, obstawioną pojazdami pancernymi, otoczoną zaporami z drutu kolczastego i gniazdami karabinów maszynowych. Dowodzący 12. Grupą Armii gen. Omar Bradley usunął ze swojego samochodu proporczyki generalskie i zażądał eskorty w postaci czołgu. Dowodzący 1. Armią gen. Hodges tak się przeraził, że uciekł ze swoim sztabem 25 km na zachód do Chateau Fontaine. Panika na wyższych szczeblach udzielała się wszystkim. Amerykanie donieśli, że zatrzymano aż 250 domniemanych agentów Skorzenego – ten ostatni, słysząc w radio te doniesienia, zaśmiewał się z amerykańskiej paniki, bo znał siłę swoich zespołów. Zresztą on sam był autorem tej plotki. Zagadnięty przez porucznika Stielau, wymijająco udzielił odpowiedzi, dając podstawę do spekulacji.

Kogo zatrzymywano? Na przykład frontowych żołnierzy, którzy mogli mieć niemieckie elementy wyposażenia – jednego kapitana trzymano w areszcie tydzień, bo miał niemieckie buty. Zdarzyło się, że aresztowano dwóch żołnierzy, którzy przybyli z innej jednostki na obiad w mesie i chwalili podawane tam jedzenie. Niemieckich szpiegów szukano w Antwerpii, Brukseli, w Paryżu, a nawet w odległym Cherbourgu, ba, plotki głosiły, że niemieccy spadochroniarze, mówiący po angielsku, wylądują w Anglii i uwolnią przetrzymywanych tam jeńców, a potem opanują Londyn! Wpadali notorycznie Brytyjczycy, nieznający amerykańskiego slangu i akcentu, ani amerykańskich zwyczajów.

Amerykańscy żandarmi opracowali swoje sposoby na rozpoznawanie Niemców. Zatrzymywanym do kontroli zadawano pytania, na które odpowiedź znać mógł tylko Amerykanin. Pytano zatem o stolice poszczególnych stanów, o to, kto jest dziewczyną Myszki Miki, czy o to, kto jest pałkarzem New York Yankees. Pytano też o rozmiary koszul, czy butów – spodziewano się, że przyzwyczajeni do systemu metrycznego Niemcy zdradzą się. Kazano wymawiać typowo angielskie słowa, jak „wreath”, trudne dla Niemców. Do kontroli zatrzymywano każdego – słynny jest przypadek, że zatrzymano samego gen. Bradleya. Przesłuchujący go żołnierz zapytał o stolicę stanu Illinois. Generał odparł zgodnie z prawdą, że jest to miasto Springfield, tymczasem żandarm upierał się przy Chicago i aresztował generała. Po wyjaśnieniu nieporozumienia żołnierz poprosił Bradleya o autograf.

Oberwało się też dowódcy brytyjskiej 21. Grupy Armii, marszałkowi Montgomery’emu. Pogromca Rommla wybrał się na inspekcję amerykańskich oddziałów, chcąc podnieść morale. Nie wiedział jednak o najnowszej plotce, wg której jeden z niemieckich komandosów miał być… jego sobowtórem. Kiedy marszałka zatrzymano do kontroli, ten nakazał kierowcy jechać dalej. Amerykanie przestrzelili opony samochodu i wywlekli marszałka. Ten, rozwścieczony, zaczął grozić Amerykanom sądem wojennym. Jankesi, nie zważając na krzyki oburzonego oficera, zamknęli go w pobliskiej stodole i trzymali go do czasu, aż jeden z brytyjskich oficerów łącznikowych go rozpoznał i poświadczył, że to naprawdę jest brytyjski marszałek. Generał Eisenhower na wieść o tej historii roześmiał się do łez, mówiąc, że to najlepsza rzecz, jaka wyszła Skorzenemu. Sam generał po kilku dniach miał już dość odosobnienia, mówiąc gniewnie, że musi wyjść i ma gdzieś, jeśli ktoś będzie chciał go zabić.

Sytuacja obfitowała zresztą w zabawne historie, także po drugiej stronie frontu. Członek jednej z grup komandosów zagubił się w zamieci na tyłach amerykańskich. Mając dość wojny, zrzucił amerykański mundur, pod którym miał niemiecki i zaczął iść drogą. W oddali ujrzał dwuosobowy patrol amerykański i zaczął biec w jego stronę, krzycząc radośnie „Kamerad! Kamerad!”. Kiedy znalazł się kilka metrów od Amerykanów, ostudził go głos mówiący płynną niemczyzną: „Aleś wpadł, idioto! My też jesteśmy z kompanii Stielau!”

Inny zespół, pilnie potrzebując benzyny do Jeepa, zatrzymał się na amerykańskiej stacji benzynowej, a jego dowódca powiedział do obsługującego nalewak Amerykanina: „Petrol, please”. Amerykański żołnierz wybałuszył oczy i zawołał: „Co? Kim jesteście?!”. Komandosi, myśląc, że zostali zdekonspirowani, ruszyli gazem, ale na oblodzonej drodze wpadli do rowu. Wyszli z podniesionymi rękami w górze, prosząc, by ich nie zabijać. Żołnierz, który obsługiwał nalewak, powiedział do nich: „Wy cholerni durnie! W Ameryce nie mówi się »petrol«, tylko »gas«. I w całej US Army nie znajdziecie żołnierza, który powiedziałby »proszę«”.

Sytuacji niezbyt zabawnych również nie brakowało. Na każdym punkcie kontrolnym tworzyły się korki, bo kontrole były bardzo szczegółowe. Każda oznaka zniecierpliwienia mogła zostać zrozumiana jako przyznanie się do bycia szpiegiem. 20 grudnia nerwowy żandarm zastrzelił dwóch amerykańskich żołnierzy. 2 stycznia 1945 r. doszło do strzelaniny między oddziałami 6. Dywizji Pancernej, a 35. Dywizji Piechoty – obie jednostki uznały siebie nawzajem za dywersantów. W końcu zaczęto szukać Niemców bardziej przytomnie – zwracano uwagę, że komandosi podróżują po czterech w Jeepie, podczas gdy Amerykanie jeżdżą po trzech. Żandarmom nakazano przepytywać najpierw siedzących z tyłu, bo zrozumiano, że ci najsłabiej mówią po angielsku. Co najmniej jedna grupa wpadła, bo jeden z jej członków nie znał swojego amerykańskiego numeru wojskowego.

Dochodziło zresztą do starć z komandosami. Jedna grupa utknęła w błocie, co wzbudziło zainteresowanie amerykańskiego żandarma. Ponieważ przedłużający się postój „Amerykanów” wzbudził zainteresowanie żandarma, jeden z Niemców zaczął do niego strzelać. Inny zespół przekroczył amerykańskie linie, ale zatrzymała go żandarmeria. Amerykanie kazali wysiąść Niemcom z wozu i zaczęli strzelać. W odpowiedzi jeden z komandosów otworzył ogień i zabił obu Amerykanów. Z kolei 22 grudnia dwie grupy rozmieściły się w okolicach… amerykańskiego sztabu w Cheneux. Zdołali oni nawet wysępić kilka papierosów od oficerów. W pewnym momencie wzbudzili podejrzenie prawdziwego amerykańskiego sanitariusza, który zaczął ich wypytywać, po czym sięgnął po bazookę i w nich wymierzył, podejrzewając, że są oni niemieckimi szpiegami. W odpowiedzi na to, Niemcy zaczęli uciekać, porzucając Jeepy, a kilku innych Amerykanów strzeliło do jednego z nich, raniąc go w plecy. Prawdziwi Amerykanie, niezorientowani w sytuacji, rzucili się na sanitariusza, chcąc odebrać mu broń, zaś Niemcy szczęśliwie dobiegli do własnych linii.

„Amerykański sierżant zagadnął dowodzącego zespołem kapitana Schmitta. Gdy ten nie udzielił natychmiast odpowiedzi, tamten wskazał na stojący nieopodal budynek i wrzasnął: Pod ścianę, jesteście Niemcami! Speaker Schmitta próbował ratować sytuację: To Polak, on nie umie mówić po angielsku…, ale już padły strzały. Schmitt upadł”, opisywał dekonspirację jednego z ostatnich zespołów sierż. Heinz Rohde.

W związku z utratą efektu zaskoczenia, ostatni komandosi wyjechali za amerykańskie linie 19 grudnia, potem rozpoznanie przeprowadzano już tylko w niemieckich mundurach.

Skorzeny utrzymywał po wojnie, że złapano tylko ośmiu jego komandosów. Amerykanie podawali wyższe liczby, ale wliczali też schwytanych komandosów, którzy nie należeli do Einheit Stielau. Wśród rozstrzelanych byli trzej pechowi komandosi, opisani na początku – chor. Günther Billing, kpr. Rudolf Schmidt i plut. Manfred Pernaß. Rozstrzeliwano ich zgodnie z dość swobodną interpretacją przepisów Konwencji Haskiej, zabraniającej noszenia mundurów wroga. Co dziwne, Niemców za rozstrzeliwanie wziętych do niewoli angloamerykańskich szpiegów w niemieckich mundurach po wojnie sądzono… za zbrodnie wojenne.

Operacja „Greif” zakończyła się fiaskiem. Zmarnowano tylko kolejnych ludzi, sprzęt i środki, nie osiągnąwszy w zasadzie żadnych sukcesów militarnych. Sukces propagandowy był jednak bardzo duży, a niemieccy komandosi zostali unieśmiertelnieni w rozlicznych książkach, filmach i artykułach. Do dzisiaj ofensywa w Ardenach nieodłącznie kojarzy się z mówiącymi po angielsku Niemcami w amerykańskich mundurach.

Kategorie: Polityka, wspomnienia

1 odpowiedź »

  1. Ale Mosad nie odpuszczał. Agenci Eitan i Ahituv poznali nazwisko szefa ochrony naukowców pracujących dla Nasera i okazało się, że podczas wojny był on podkomendnym Skorzeny’ego. Wówczas pojawił się pomysł, by skorzystać z usług jego szefa. W sierpniu 1963 r. odwiedzili byłego komandosa w Madrycie.

    “:/grafika/articles9/skorzeny/skorzeny3.jpg Otto Skorzenny w celi w Norymberdze jako świadek, 24 listopada 1945 roku (fot. ze zbiorów United States Holocaust Memorial Museum, domena publiczna)
    Skorzeny od końca lat 40. mieszkał poza Niemcami. Najpierw zadekował się w Paryżu, potem krótko przebywał w Ameryce Południowej. W końcu w 1950 r. osiadł w stolicy Hiszpanii. Ożenił się tam po raz trzeci z hrabiną Ilse von Finckenstein, siostrzenicą Hjalmara Schachta, nazistowskiego ministra gospodarki i szefa banku centralnego. Oficjalnie pracował dla austriackiego koncernu Voest i niemieckiego koncernu Kruppa. Ale wtajemniczeni wiedzieli, że pomaga dawnym nazistom w bezpiecznej przeprowadzce do frankistowskiej Hiszpanii lub do Ameryki Południowej. Tylko w Argentynie schronienie znalazło 10 tys. Niemców. Wśród nich był Adolf Eichmann, któremu Skorzeny miał pomóc w dotarciu do Hiszpanii, gdzie oczekiwał na statek do Argentyny. A także Josef Mengele, „doktor śmierć” z KL Auschwitz, który do końca życia mieszkał w Paragwaju. Dla południowoamerykańskich dyktatorów naziści byli specjalistami, dzięki którym modernizowali swój przemysł zbrojeniowy, wojsko i tajne służby.
    Gdy do Skorzeny’ego przyszli Izraelczycy, był przerażony. Z początku myślał, że skończy na izraelskim szafocie, uspokoił się dopiero wtedy, gdy Eitan napisał na kartce:
    „W imieniu Państwa Izraela gwarantuję, że wobec Ottona Skorzeny’ego nie będą prowadzone żadne postępowania karne ani stosowana przemoc”.
    Ulubiony komandos Hitlera zgodził się współpracować.
    Nowi pracodawcy Ottona
    Izraelczycy zwrócili się do niego nie tylko ze względu na znajomość z dawnym podwładnym, który był szefem ochrony naukowców. Skorzeny wiele wiedział o swych rodakach w Egipcie. Sam w latach 50. szkolił Naserowi komandosów, a jednym z jego uczniów był Jaser Arafat, późniejszy przywódca Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Nad Nil Skorzeny’ego wysłała CIA. Już wcześniej Amerykanie uratowali go przed ekstradycją do ZSRR, gdzie oskarżano go za zbrodnie wojenne. W zamian budował dla USA siatkę agentów, wykorzystując zbiegłych nazistów. Jednym z nich był Klaus Barbie, okrutny szef Gestapo w Lyonie, który po wojnie ukrył się w Boliwii i pracował jednocześnie dla CIA oraz zachodnioniemieckiego wywiadu BND.

    “:/grafika/articles9/skorzeny/reinhard_gehlen.jpg Reinhard Gehlen w 1943 roku (fot. ze zbiorów Bundesarchiv, Bild 183-27237-0001, na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Germany)
    Ameryka nie była jedynym pracodawcą Skorzeny’ego – jak twierdził w jednym z wielu udzielonych po wojnie wywiadów, przychodzili do niego wysłannicy różnych krajów. Świadczył swe usługi m.in. wywiadowi RFN kierowanemu przez dawnego generała Wehrmachtu Reinharda Gehlena, z którym jeszcze podczas wojny planował akcje sabotażowe na sowieckich tyłach. Dostawał również zlecenia od wywiadu Austrii.
    W Niemczech Zachodnich szybko z niego zrezygnowano ze względu na mitomanię komandosa. W 1950 r. Skorzeny rozmawiał z doradcami kanclerza Konrada Adenauera, którzy po cichu organizowali już zachodnioniemiecką armię. Mowa była o siłach specjalnych. Według Ottona powinny liczyć 200 tys. ludzi i ćwiczyć w Hiszpanii pod ochroną gen. Franco i dowództwem Skorzeny’ego.
    „Awanturnik, człowiek bez charakteru, z obsesją bycia ważną figurą” – taką charakterystykę Skorzeny’ego odtajnił niedawno niemiecki wywiad BND.
    Nazista do końca
    Izraelczycy byli jednak z dawnego komandosa zadowoleni – dostarczył im szczegółowych informacji na temat Niemców pracujących dla Nasera i zaawansowania ich projektów. Ile na tym zarobił? Nie wiadomo.
    Problem niemieckich naukowców został rozwiązany następująco: ich ustalone przez Skorzeny’ego nazwiska trafiały do Bonn, a ludzie kanclerza Adenauera ściągali ich do kraju, przebijając finansowo egipską ofertę. Egipskie rakiety bez systemu naprowadzania, który mieli opracować Niemcy, okazały się bezużyteczne. Program rozwijania broni masowego rażenia bez wsparcia europejskich ekspertów obumarł.
    A Skorzeny, który z roku na rok obrastał coraz większą legendą geniusza sił specjalnych, pisał wspomnienia, udzielał wywiadów, zarabiał na życie, szkoląc oddziały rozmaitym dyktatorom. Zmarł na raka w 1975 r. Do końca życia pozostał zagorzałym nazistą. Gdy urnę z jego prochami chowano w rodzinnym grobie na jednym z wiedeńskich cmentarzy, dawni żołnierze podnieśli ręce w geście hitlerowskiego pozdrowienia.
    Czytaj więcej: https://histmag.org/Otto-Skorzeny-historia-czlowieka-z…/

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.