wspomnienia

Wybuch wojny

Marian Marzynski


Rocznica wybuchu 2 Wojny Światowej. Czytam wydane w 1972 roku „Pamiętniki chirurgów”. Jeden nich zaczyna się w sierpniu 1939 roku w Paryżu, gdzie młody polski chirurg Stefan Wesołowski odbywa praktykę urologiczną, przerwaną pogłoskami o powszechnej mobilizacji w Polsce.

27 VIII 1939. Nareszcie Zbąszyn. Z westchnieniem ulgi stajemy na polskiej ziemi. Tłum ludzi: dzieci, kobiety, wojsko. Harcerki śpiewają: „Morze, nasze morze, ciebie wiernie będzie strzec”.

31 VIII 1939. Na stacji Warszawa Główna. Tłok straszliwy. Odjeżdżamy do Gdyni. W mroku zostaje, wiewając chusteczką, niewyspana, wymizerowana, Zochna. Czy wrócę?

1 IX 1939. 6 rano. Budzi mnie w pociągu warkot samolotu. Myślę: „Oho! Nasi ćwiczą”. Nagle suchy trzask karabinu maszynowego. Warkot ustaje. Pociąg zatrzymuje się. Wychodzimy z wagonów. Od stacji nadbiega kapral i mówi, że jeden żołnierz został zabity. Zatrzymujemy się w Aleksandrowie Kujawskim. Kobiety na stacji płaczą, rzucają kwiaty do pociągu. Z głośnika słychać przemówienie prezydenta. Wojna wypowiedziana wzywa naród do walki!

2 IX 1939. Budzę się o 5 rano, dużo torów kolejowych. Oho, dojeżdżamy do Gdyni! Może wkrótce znajdę się w czystym pokoiku szpitalnym. Czytam napis i drętwieje: „Laskowice”. Okazuje się do Gdyni tory były zamknięte. Wracamy do Bydgoszczy. Potem Toruń, Grudziądz, Chełmża. Zatrzymujemy się, bo tory zapchane pociągami. Na horyzoncie 12 samolotów ze złowrogim warkotem. Wybiegam z pociągu. Zalegam w burakach. Nadlatują na nas. Słup ziemi i kurzu koło lokomotywy. Stojące pociągi są dobrym celem dla bomb. Ziemia drży od detonacji. Ogarnia mnie bezsilna wściekłość. Odlatują.

3 IX 1939. Toruń. W komendzie miasta pytamy co mamy ze sobą zrobić? próbować dostać się do Gdyni czy wracać do Warszawy? Nie wiedzą. Wchodzi kilku zabłoconych żołnierzy, wracają spod Tucholi. Opowiadają: – Piekło, artyleria, samoloty, ogień i żelazo z góry, cały nasz pułk został rozbity, ludzie ginęli masami, szliśmy 100 kilometrów, panika, ludzie, konie, wozy auta, jedno wielkie kłębowisko. Już w trzecim dniu wojny taki pogrom?

4 IX 1939. Kierują nas do szpitala w Toruniu. Na korytarzach masa rannych na noszach, wpadam do sali opatrunkowej, rozbieram się, chwytam fartuch i zaczynam pomagać. Melduje się u komendanta szpitala, pułkownika Krawczyka. Inkasuje pensje za wrzesień i dodatek mundurowy. 600 złotych. Jestem bogaczem! Idę do restauracji i zamawiam befsztyk z cebulką i z piwem, pierwszy „ludzki” posiłek od trzech dni. Doktorowi Sibilskiemu przynoszę kanapkę z mięsem.

5 IX 1939. Rano z Dr. Lemańczykiem opatrujemy straszne, szarpane rany od bomb i granatów. Pierwszy raz widzę co to jest wojna. Asystuję przy operacji majorowi Sufczyńskiemu, który „ruga mnie” ile wlezie. W trakcie operacji wchodzi oficer i melduje: „Panie Majorze, rozkaz ewakuacji”. Kończymy operacje. Wynosimy rannych do sanitarek. Ładujemy stoły, instrumenty chirurgiczne, sterylizatory. Przejeżdżamy przez most. Wisła za nami. Przyjeżdżamy do Włocławka, do koszar.

6 IX 1939. Jestem przydzielony do przytułku gdzie jest 30 rannych, mam urządzić w kinie punkt dla 200 rannych. Ale po dwóch dniach przychodzi rozkaz, żeby rannych ewakuować do pociągu sanitarnego.

8 IX 1939. Wysłaliśmy wszystkich rannych, a sami jedziemy do Żychlina. Piękny pałac zamieniono w szpital, w kuchni urządzono salę operacyjną. Ale dowiadujemy się, że po ujechaniu kilkunastu kilometrów, pociąg sanitarny stoi w szczerym polu, bez wody, lekarzy, opatrunków, pod ciągłymi nalotami. Starsi lekarze nie chcą tam jechać, ja jadę autobusem na ochotnika. W wagonach na barłogach, siennikach, materacach i noszach leżą ciężko ranni: zaduch, smród, jęki, głodni, spragnieni, lekko ranni uciekli. Tor dzieli od szosy koło 1 km. Musimy rannych donosić, a potem odwieźć z powrotem do Żychlina. Po drodze widzimy skutki nalotów: spalone chaty, zabite konie, porozwalane wozy.

9 IX 1939. Jedziemy jeszcze raz do unieruchomionego pociągu sanitarnego, żeby zabrać benzynę, oliwę, auta, opony, co się da. Ale auta są rabowane, więc zabieram swoich sanitariuszy, wyciągam rewolwer, biegniemy wzdłuż toru. Na szosie stoją dwa auta pancerne, od nich odrywa się kilkunastu żołnierzy, biegnących nam na pomoc. Rabusie rozbiegają się włażąc w dziury i rowy. Jesteśmy w matni, bo samoloty niemieckie walą w lasek, ale nasza bateria pancerna zaczyna prać ile wlezie, aż serce rośnie. Uciekamy z lasu i wpadamy na szeroką szosę, ale droga zawalona jest autami, zabitymi koni, błagamy żołnierzy kryjących się w lesie, żeby pomogli nam oczyścić drogę. Scyzorykiem odrzynam skrwawioną uprząż, odwalamy trupy końskie, auta, kuchnie polowe, wszystko pod obstrzałem samolotów. Zabieram z lasu jednego postrzelonego żołnierza i rannego w głowę porucznika. Wydostajemy się na lepszą drogę i zbieramy dalszych rannych, mamy już pełne sanitarki. Na drodze porozrzucane karabiny, bagnety, ładownice, ubrania, wozy, amunicja, pontony, konie bez jeźdźców biegają po polach, żołnierze czepiają się naszych sanitarek, błagają, żeby ich zabrać. Nad uciekającym tłumem zniżają się samoloty i sieją. Mijamy Sanniki, same gruzy, czuję chłód w sercu, nasze auta zaplątują się w poszarpane druty telegraficzne, ciągniemy ich zwoje za sobą. Po kilku kilometrach napotykamy naszą kawalerię, mówią nam, że dalsza droga zajęta jest przez Niemców. Zatrzymujemy się przy dworze w Giżycach, jest tam szpital wojenny. Ustawiamy naszą kolumnę sanitarek na widocznym miejscu, żeby lotnicy niemieccy zauważyli znaki czerwonego krzyża. Wyładowujemy lekko rannych, reszta pozostaje w sanitarkach, bo co będzie jak dostaniemy rozkaz, żeby ruszyć dalej?

10 IX 1939. Czekamy. Samoloty krążą nad szpitalem. Nagle na dziedziniec wjeżdża sznur chłopskich wozów z rannymi, prowadzi je mój znajomy z Warszawy, dr Amałowicz. Chce zostawić rannych, ale miejscowy lekarz nie ma miejsc. Rano przybywa ich coraz więcej. Bierzemy się do roboty. Na schodach wejściowych domu rozkładamy materiały opatrunkowe i tak pracujemy dzień i noc. Cały dworek wypełniony jest rannymi, lezą w kratki na słomie, na podłodze, nieopatrywani od kilku dni, z zeschłymi bandażami, robiąc i lejąc pod siebie, smród, jęki i okrzyki: „Wody! Sanitariusz!” Sanitariusze przerażeni bombardowaniem siedzą w piwnicy. Materiał ludzki, z jakim spotykamy się jest niżej krytyki. Tu, gdzie powinni być ludzie z sercem, są przeważnie tumany bez krzty poczucia obowiązku i godności. Psiakrew ! Szewska pasja mnie chwyta!

11 IX 1939. Przyjeżdża ktoś ze sztabu i mówi, że jeżeli chcemy przedzierać się do Warszawy to musimy jechać na Wyszogród, ale czy jest jeszcze most — nie wiadomo. Mamy kolumnę sanitarek i autobusów cywilnych, kilkudziesięciu rannych oficerów i kilkunastu żołnierzy, wyobrażamy sobie co się może dziać przy przeprawie wpław. Zostajemy.

12 IX 1939. Świt. Znów opatrunki na schodach przed dworkiem. Już słychać samoloty i karabiny maszynowe. Huk bomb. Jedna z bomb wpada do stawu . Plusk wody. Leżymy pod murem, odłamki rozpryskują się koło nas. Nagle krzyk: – Sanitarki się palą! Zachęcamy żołnierzy do wyjścia i ratowania rannych, niestety chętnych prawie nie ma. Wybiegamy: dr Iwanowski, ja, gruby chorąży, dwie sanitariuszki, które płaczą. Na ratunek za późno. Auta całe w płomieniach. Obok nich ciężarówka załadowana beczkami z benzyną. Gdy sanitarkach spłonie reszta rannych i ogień rozproszy się na szpital, wtedy mogą zginąć wszyscy. Biegniemy do wozu z benzyną, żeby zepchnąć go w bezpieczne miejsce, pchamy ze wszystkich sił, ale bez skutku, jest nas za mało, bo szoferzy, którzy wybiegli z nami — na skutek nowej salwy i padających szarpnęli — uciekli z powrotem do piwnicy. Biegnę do schronu. Zaklinam, błagam, żeby ktoś wyszedł kto umie prowadzić auto. Głuche milczenie. Wreszcie wyskakuje jeden. Siada przy kierownicy, puszcza maszynę w ruch, my pchamy i pomalutku odstawiamy auto od dworku, pod drzewa. Pociski walą naokoło. Sala operacyjna w gruzach. W powietrzu masa kurzu i dymu z płonących aut. Siostra wola mnie do sali rannych. Okiennice zamknięte. Ranni, sanitariusze, siostry, Żydzi, klęczą śpiewając z księdzem: „Kto się w opiekę”. Odłamki walą o ściany domu. Zakładam opatrunek. Myślę, że lada moment kres. „Zochno, moja droga!…”

13 IX 1939. Nasz sanitariusz operacyjny z Żychlina, Żyd pospolicie zwany Mońkiem, bardzo dzielny chłopak, zostaje ranny w rękę. Dr Lemańczyk kontuzjowany odłamkiem granatu w lędźwie. Czterech szoferów od sanitarek rannych. Śpiew rannych przybiera coraz bardziej błagalne tony: „Serdeczna Matko! – Opiekunko ludzi!”

15 IX 1939. Kanonada słabnie. Okazuje się, że w czasie największego ognia artyleryjskiego kilkunastoletnia dziewczyna poszła z sanitariuszem mówiącym po niemiecku, do Niemców, z zawiadomieniem, że ostrzeliwują szpital. Niemcy zaprzestali obstrzału. Mamy około 20 zabitych, w tym trzech spalonych oficerów w sanitarkach i jednego, który leżąc sam w sanitarce, popełnił samobójstwo. Rannych jest około 30, między nimi dr Zakrzewski, wysoki, tęgi, w binoklach. Miał złamanie przestrzałowe uda. Po dwóch dnia zmarł.

18 IX 1939. Przyszedł niemiecki patrol: trzech w szarych mundurach, w hełmach, bez śladów zmęczenia. Żądają oddania broni. Mojego pistoletu nie miałem czasu zakopać, psiakrew! Niemców przybywa coraz więcej. Zaczynają gospodarzyć: najpierw zabierają naszych zdrowych żołnierzy, potem sanitariuszy, wydzielają obsługę dla szpitala. Przybywają niemieccy lekarze. Wita ich, gnąc się w lansadach, dr Dziembowski. Jego zbytnie ugrzecznienie dla Niemców zaczyna się nam nie podobać. Dr Iwanowski i dr Czajkowski, odparłszy głowy o stół, płaczą… łzy mi nabiegają do oczu. Nie spodziewałem się, że w niecałe trzy tygodnie po rozpoczęciu wojny, będę w niewoli.

Miałem wtedy dwa lata. Dziś po raz pierwszy zobaczyłem wybuch tej wojny w tak ostrych zbliżeniach.


Wybuch wojny

Kategorie: wspomnienia

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.