
– Kra krę mija. Koń tor mija. Kret ma ryja. A ja stoję i nos trę. Tu lis ma norę. Tak brzmi próbka obcojęzycznej melodii ukrytej pod szczególną zbitką dźwięków naszej, rodzimej mowy.
Albo – ta ramka tu, a tamta ramka tam.
Zrozumiałe pod warunkiem, że mówisz wolno. Wystarczy lekko przyspieszyć i już wyczuwamy coś odrębnego , obcego niezrozumiałego.
Mowa, ten finezyjny i wysublimowany, najczęściej spotykany sposób porozumiewania się. U ludzi doprowadzony do szczytów perfekcji. A przecież istnieje w świecie zwierząt, a podobno również u roślin.
Gosia – córka mojej żony, bardzo się zawsze stara, żeby wszystko było „do milimetra”. Piękny obrus zawsze musi pasować do koloru, lub przynajmniej do wzoru na zastawie stołowej. A wiele godzin przed wejściem gości, jej syn Maciek, wie do kogo należy sprawdzenie ułożenia sztućców, serwetek, słowem wszelkich najdrobniejszych detali.
Chyba i tym razem tak było, bo kiedy trochę spóźnieni weszliśmy do salonu, przy stole były jeszcze dwa ostatnie wolne miejsca. Usiedliśmy z Iwoną obok siebie, bo tak nas zawsze sadzają u Gosi, na specjalne życzenie mojej żony, żeby w trakcie przyjęcia mogła dyskretnie korygować moje prostackie zachowania przy stole.
Gosia ma ambicje kulinarne, zwłaszcza, kiedy pojawił się w jej kuchni czarodziejski garnek, a właściwie urządzenie kosmiczne, któremu wystarczy dostarczyć odpowiednio dobrane produkty, a on już sam w swojej kosmicznej mądrości wyprodukuje wszystko co mu zaprogramujesz.
Gabrysia siedziała za rogiem stołu, po mojej lewej. Nawet nie widziałem jej oczu, bo jej zainteresowanie wzorem na talerzu pochłonęło ją bez reszty. Nawet z początku sądziłem, że to rodzaj skupienia, jakieś medytacje przed posiłkiem, lub skupienie modlitewne, lecz nie. Była to prezentacja misternie uplecionych warkoczyków na głowie, dookoła głowy, coś na kształt plecionej korony. Widziałem dokładnie jej misternie warkoczyki uplecione tak płasko przy głowie, że prawdopodobnie mamie zajęło przygotowanie bardzo dużo czasu.
Kiedy Gosia postawiła na środku stołu wazę Roshenthala zauważyłem, że Gabi lekko uniosła głowę, ale tylko po to, by powrócić do pozycji wyjściowej.
Popisowy barszcz ukraiński Gosi już dymił z większości talerzy, gdy tata Gabi, siedzący obok nieruchomej postaci, a naprzeciwko mnie, zwrócił się do córki dyskretnie,
– Zjesz trochę barszczu? – zapytał schylając w prawo swoją głowę. Chwilę odczekał. Spod korony dał się słyszeć dźwięk typy chrumknięcie, lub raczej odkrztuszenie. Byłem pewien, że nie było to żadne znane mi ojczyste słowo. W trakcie nalewania drugiej chochelki spod warkoczyka dobiegł inny nieco łagodniejszy dźwięk
– Aha tylko jedną? Dobrze.
Po kilku łyżeczkach, inne akustyczne hasło-dźwięk pochodziło nie wiadomo skąd,
– Phi, phi – już zaczynałem się niepokoić, czy to nie jakiś chomik zabłądził pod stołem.
– Soli? – proszę.
Ojciec już wychylał się w moją stronę. Tym razem ja wziąłem udział w tej dziwnej rozmowie, wciągnięty dlatego, że solniczka stała po mojej prawej.
– Do której klasy chodzisz, Gabrysiu? – zagadnąłem w nadziei, że dziecko nie jest niemową.
– Do trzeciej – dumnie odparła mama, do trzeciej gimnazjalnej – dodała.
– Świetnie się uczy, jest bardzo muzykalna, zastanawiamy się czy nie powinna pójść do szkoły muzycznej. Słuch ma absolutny.
Nic nie wzruszyło przyszłej sławy śpiewaczej, dalej beznamiętnie wybierała z dna talerza resztki barszczu.
– Do trzeciej … no tak racja, gimnazjalnej.
Jakoś nie mogłem się połapać jak powiązać te poziomy, poziom rozwoju dziecka i poziom wykształcenia dziecka. Przez chwilę nie wiedzieć czemu, sądziłem, że do podstawowej.
Poczułem szpilkę Iwony, oczywiście na swojej łydce.
– Grasz na jakimś instrumencie? – Nie dawałem za wygraną.
Byłem pewien, że ta dziewczyna umie mówić co najmniej od dwunastu lat, czemu więc robi z tego takie święto. Tajemnica wisiała w powietrzu, jak piękny żyrandol nad stołem.
– Jeszcze nie zdecydowaliśmy na czym będzie grać w przyszłości, ale na pewno będzie na czymś grać – ojciec utalentowanej muzycznie córeczki ciągle poprawiał na stole położenie talerza na drugie danie, a jej matka strącała z brzegu stołu nie istniejące pyłki.
Dwa kolejne mruknięcia znaczyły, że nie chce sosu, a delikatny pisk, że prosi o nalanie drugiego kompotu.
– Zjesz lody?
-Chrum, chrum. Nie.
– Pyszny obiad, prawda?
– Uhumm. Tak.
– Może pójdziesz z Maćkiem na taras?
Cisza, ale koniuszek nosa pokazuje gdzie są jej uszy, raz w lewo, raz w prawo.
Piękna ludzka mowa, ten finezyjny i wysublimowany, najczęściej spotykany sposób porozumienia się. U ludzi doprowadzony do szczytów perfekcji…
Wszystkie wpisy Zenona TUTAJ
Kategorie: Uncategorized
Tuwim powiedzial : Bo moja ojczyzna, to polszczyzna. Dla mnie tez