Uncategorized

Icchak Kacenelson – cz.1

Icchak Kacenelson (1886-1944) poeta, pisarz i tłumacz. Urodził się w Karelicach koło Mińska (tam wychowywała go babka). Mniej więcej od 6 roku życia mieszkał z ojcem Jakubem Beniaminem Kacenelsonem, literatem oraz dyrektorem chederów w Zgierzu i Łodzi, gdzie młody Icchak przez kolejne sześć lat pobierał nauki. Ze względu na sytuację materialną rodziny przerwał naukę i zaczął pracę w fabryce włókienniczej. Jego utwory publikowały jednak pisma hebrajskie i żydowskie. Został współpracownikiem hebrajskiego czasopisma “Hacefira”. Po odbyciu służby wojskowej wrócił do Łodzi i otworzył prywatną szkołę hebrajską i gimnazjum męskie.


Będąc nauczycielem, i wychowawcą pozostał poetą i dramaturgiem, pisał utwory dla dzieci, tłumaczył (m.in. pieśni Heinego). Tworzył wyłącznie w języku hebrajskim i w jidysz. Należał do grupy artystów „Jung jidysz”. Od 1918 roku był prezesem Związku Literatów i Dziennikarzy Żydów w Łodzi. Współtworzył też hebrajską scenę w Łodzi. W czasie wojny trafił do warszawskiego getta. Jego żona i dwóch synów zginęli w Treblince, on ze starszym synem zostali wywiezieni do obozu dla internowanych w Vittel we Francji, gdzie napisał wstrząsający poemat „Pieśń o zamordowanym żydowskim narodzie”, potem przebywał w obozie w Drancy. Zginął w komorze gazowej w Auschwitz-Birkenau 1 maja 1944 roku.

 

 

Fragment manuskryptu utworu “Pieśń o zamordowanym narodzie żydowskim”
fot. Ghetto Fighters House Archives.

 

ZAŚPIEWAJ

“Zaśpiewaj, lekką, pustą harfę weź do ręki,
Niech serca zbolałego ton żałobny wyda,
Ciężko połóż swe palce na jej strunach cienkich,
Zaśpiewaj o ostatnich Europy Żydach”.
– Jak mógłbym śpiewać? Jak mi usta się otworzą,
Gdy moja żona, moje dzieci, dwa ptaszęta…
Sam jeden pozostałem tutaj z całą zgrozą!
Słyszę ich płacz… okropność jeszcze trwa… pamiętam!
“Zaśpiewaj! Głos zbolały, złamany do Niego
Wznieś wysoko, niech szuka Go, czy tam istnieje.
Śpiewaj Mu pieśń ostatnią Żyda ostatniego,
Co żył, nie pochowany zmarł… ślad się rozwieje…”
– Jak mógłbym śpiewać? Jak ja głowę podnieść mogę?
Żonę uprowadzono mi, Bencjona i Jamełe, dziecko jeszcze –
Nie mam przy sobie ich, a krążą przy mnie ciągle!
O czarne cienie moich jasnych, cienie ślepe i złowieszcze.
“Zaśpiewaj, niech ostatnia zabrzmi z ziemi skarga,
Przechyl głowę, ku Niemu zwróć spojrzenie ciężkie.
Zaśpiewaj Mu, na Jego harfie raz ostatni zagraj:
Wymordowali Żydów! Nie ma ich już więcej!”
– Jak mógłbym śpiewać? Jak się wzniosą szkliste oczy
I jak się moja głowa podnieść może?
Zastygła łza ze źrenic już się nie potoczy,
Bo już się nie odkruszy, Boże, o mój Boże!
“Zaśpiewaj, ślij wysoko swe spojrzenie ślepe,
Mrugaj… Jakby tam Pan Bóg był w niebios głębinie –
Jakby tam wielkie szczęście mogło świtać lepiej!
Siedź i śpiewaj na ludu grobie i ruinie!”
– Jak mógłbym śpiewać, gdy się świat w pustynię zmienił?
Jak mógłbym grać, gdy załamuję ręce?
Gdzie są moi umarli? Gdzie, o Boże, spopieleni?
Na hałdach i śmietnikach szukam, gdzie jesteście?
Z każdego ziarnka piasku i kamienia wznoście
Krzyk, niech z wami wołają pył, płomień i dymy –
To wasza krew i soki, to rdzeń waszych kości,
Ciało i życie! Głośniej! Niechaj posłyszymy.
Krzyczcie z wnętrzności zwierząt w lasach i ryb w rzekach –
One was żarły. Krzyczcie z pieców, starzy, młodzi!
Chcę słyszeć krzyk bolesny, niech do mnie dobiega,
Wołaj, wymordowany żydowski narodzie!
Nie krzycz do nieba, głuche, pagórku ze śmieciem,
Nie krzycz do słońca, nie gadaj do lampy!
Gdybyż zgasić słońce jak lampę w jaskini zbójeckiej!
Narodzie mój, ty byłeś jaśniejszy od tamtych!
Pokaż się moim oczom, narodzie, ramiona
Wyciągnij z jam głębokich i długich na mile.
Warstwami polanymi wapnem zatłoczona
Niech otworzy się otchłań! Wstańcie na mogile!
Przyjdźcie, wy z Oświęcimia, z Bełżca i Treblinki,
Ponar i Sobiboru, przyjdźcie zewsząd wszyscy
Z przerażeniem w spojrzeniu i bezgłośnym krzykiem,
Przyjdźcie z piasków i z bagien, z błot, mchów i zgnilizny –
Przyjdźcie tu wysuszeni, starci jak na żarnie,
Ustawcie się w korowód, w obręcz jednolitą –
Dziadkowie i rodzice, i matki ciężarne –
Kości Żydów zmielone na proszek i mydło.
Ukażcie mi się wszyscy, zjawcie się przede mną.
Chcę was wszystkich zobaczyć i obejrzeć. Pragnę
Na mój wymordowany naród spojrzeć niemo –
I zaśpiewać… tak… Harfę mi podajcie – zagram!

 

 

Synowie Icchaka Kacenelsona.

 

GRAM

Już gram. Usiadłem na tej ziemi niskiej.
Gram i smutno zawodzę o narodzie moim.
Otaczają miliony Żydów mnie koliskiem.
Wymordowanych Żydów ciżba wielka stoi.
Ogromny tłum! Zajęłyby tu mały kącik
Dolina Ezechiela, bo tych kości więcej.
Nie brzmiałyby tak pewnie, sakralnie jak ongiś
Słowa proroka tutaj. Załamałby ręce.
Jak ja by w tył swa głowę odchylał bezradnie.
Patrząc na szarość nieba pustynną dokoła.
Znów by opuścił głowę ciężko, aż opadnie
Jak skamieniały kamień milcząco schylona.
Ezechielu, ty wyschłe widziałeś w dolinie
Babilońskiej narodu żydowskiego kości,
Gdy błądziłeś, bezwolny boży manekinie,
Prowadzony przez Pana w dolinę żałości.
I zapytałeś wówczas: Czy ożyją jeszcze,
Czy ożyją te kości? Potwierdź albo zaprzecz!
A ja o co mam pytać? Och, po takiej klęsce,
Która wymordowanych nawet ślady zatrze!
Ciała nie ma wdziać na co ani wciągnąć skóry,
I zabrakło, w co można byłoby tchnąć ducha.
Patrz, patrz, wymordowany naród cały, który
Patrzy na nas szklistymi oczami bez ruchu.
Patrz, patrz! Licz wyciągniętych głów i rak miliony!
Patrz! Na twarzach zastygły wołania czy prośby?
Podejdź i dotknij… pustka i nic!… Wymyślony
Jest naród, wymyśliłem wam naród żydowski!
Nie ma go! I nie będzie go na ziemi nigdy!
Wymyśliłem go. Siedząc wymyślam, nazywam. –
Męczarnie, które widzisz, są faktem jedynym,
Jego śmierć jest jedynie wielka i prawdziwa…
Patrz, patrz, stanęli wszyscy wokół gromadami –
Dreszcz przenika mnie – każdy z nich we mnie wpatrzony
Smutnymi Bencyjonka i Jamka oczami,
Smutnymi, przygasłymi oczami mej żony.
I dużymi oczami mego brata Berla!
To on! Skąd u nich wzięło się spojrzenie owo?
Szuka swych dzieci, nie wie, że tutaj są teraz
Wśród milionów… Nie mówię mu tego, nie powiem….
Moją Chane zabrano mi z synami dwoma.
Moja Chana wie, że ich z nią razem zawlekli.
Tylko gdzie mąż jest – dla niej sprawa niewiadoma.
Nie wie o tym, że żyję, o mojej tragedii.
Jakby mnie, patrzącego na nich, nie widziano,
Jak niemo cały naród, tak oczy podniosła.
Chodź milczeniem wymowna, przyjrzyj mi się, Chano,
Przysłuchaj się głosowi mojemu i poznaj!
Słuchaj, Bencjo młodziutki, to twój ojciec głosi
tren ostatni z ostatnich ostatniego Żyda –
I ty, Jamele jasny, ty moja radości,
Gdzie twój uśmiech, Jam? Nie! Niech uśmiech nie zawita…
Ja się twego uśmiechu, Jamele, tak boję,
Jak trzeba mego bać się… Ale śpiewu oto
Słuchaj – na harfę kładę dłoń jak serce moje –
Niech nas bólem przeraża cierpienie z tęsknotą.
Ezechiel! Nie! Jeremiasz? Nie! Już niepotrzebni!
Wołałem do nich: nieście mi nutę wybawczą!
Nie będę na nich czekał przy ostatniej pieśni –
Oni wielcy proroctwem, ja moją rozpaczą.

 


cdn

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.