Polityka

Z opowieści o pokoleniu 1968.

 

 

Nazywano nas komandosami. W 40. rocznicę tzw. wydarzeń marcowych chciałam opisać nasze doświadczenia. Nasze drogi życiowe zbiegły się ze szlakiem generacji 1968 na Wschodzie i na Zachodzie. Ale pobiegły dalej innym tropem. Chciałam podzielić się przemyśleniami, podsumować doświadczenia, przedstawić ludzi, którzy wywarli na nas wpływ. Pierwsza część opowieści ukazała się w „Krytyce Politycznej” 2008 nr 15. Z części II wybieram tylko niektóre wątki, skupiając się na samym doświadczeniu Marca 1968 — czym dla nas było, co nam uświadomiło, przy czym dokonuję skrótów i daleko idących zmian, opracowując tę rzecz do publikacji po 10 latach, w marcu 2018.

Opowieść tę poświęcam pamięci Piotra Szczęsnego


Pora porzucić maski. Kiedy mówię „my” o pokoleniu 1968 czy tylko o „komandosach”, odczuwam niewygodę i fałsz. To „my” określało nas jednak niezwykle silnie do Marca 1968. Udało się nam stworzyć środowisko złączone mocną więzią; utożsamialiśmy się z nim. Była to zasługa Adama Michnika i jego wrodzonego daru twórczego uczestnictwa w życiu publicznym. Wspólnie przeżyliśmy pierwsze wtajemniczenia polityczne — począwszy od lat szkolnych i założonego przez niego Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności, przez sprawę Listu Otwartego skierowanego przez Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego do Podstawowej Organizacji Partyjnej na UW, a w konsekwencji ich uwięzienie (1965) i kolejne dyscyplinarki Michnika na uczelni, po rok 1968. Co się tyczy byłych walterowców, harcerzy Kuronia z drużyny im. Generała Świerczewskiego ,,Waltera”, którzy na UW wspierali Michnika i naszych kolegów, odcisnęła się na nich osobowość Jacka i jego umiejętność oddziaływania na szerszą społeczność. Ten pedagog z urodzenia zawsze przyciągał ludzi i kształtował wokół siebie ideową wspólnotę działaczy społecznych, którzy czują się ze sobą dobrze. Stanowiła ona dla niego naturalne środowisko życia, takie, jakim dla innych jest rodzina lub drużyna sportowa.

,,Komandosów” cechowało żarliwe zaangażowanie w sprawy kraju. Pasjonowały nas problemy ustroju politycznego, a zwłaszcza dwa jego wyznaczniki: uzależnienie Polski od ZSRR oraz wyzysk klasy robotniczej przez aparat PZPR. Nasz światopogląd wytyczał marksizm, jego kategorie służyły nam jednak do krytyki panującego reżimu i z tego powodu byliśmy usuwani z młodzieżowych organizacji. Braliśmy niemniej udział w organizowanych przez nie dyskusjach i wzorowo do nich przygotowani, usadowieni w różnych miejscach sali, zgłaszaliśmy dość daleko idące zastrzeżenia do krajowej i międzynarodowej polityki rządzących; lubiliśmy zwłaszcza wprawiać w pomieszanie partyjnych prelegentów, przypominając co bardziej dramatyczne epizody okrywanej milczeniem historii w rodzaju Katynia, łagrów i stalinowskich zbrodni czy interwencji rosyjskiej w Budapeszcie 1956 i polskim Październiku, czy też problemy takie jak alienacja władzy w socjalizmie, sytuacja gospodarcza kraju i całego ,,naszego obozu” — pozostałych państw socjalistycznych; zawsze też wypominaliśmy im uwięzienie Kuronia i Modzelewskiego gdyż te haniebne kary dla młodych i wyjątkowo zdolnych pracowników uczelnianych za głoszenie poglądów odbiegających od akceptowanych przez rządzącą partię były w gruncie rzeczy detonatorem naszego buntu. Przypomnijmy: studia zaczęliśmy w październiku 1964, w marcu 1965 nastąpiły pierwsze aresztowania na UW; po raz pierwszy zatrzymano wtedy również Adama Michnika i Sewka Blumsztajna.

Te nasze naloty na propagandowe wystąpienia prominentnych działaczy partyjnych, którzy za wszelką cenę pragnęli wówczas utrzymać młodzież akademicką pod partyjną kuratelą, tłumaczą nazwę, którą nas obdarzono: komandosi. Zdaniem Karola Modzelewskiego, wymyślił ją I sekretarz Komitetu Uczelnianego, historyk Andrzej Jezierski.

Ani Karola, ani Jacka nie znałam przed ich pierwszym uwięzieniem. Z Karolem Modzelewskim zetknęłam się w dzieciństwie i na egzaminie wstępnym na UW, kiedy jako członek komisji egzaminacyjnej zadał mi pytanie o Trockiego. Był wybitnie inteligentnym, wspaniale zapowiadającym się uczonym i aktywnym działaczem politycznym, całkowicie pochłoniętym swoimi zatrudnieniami. Z młodzieżą w moim wieku, z wyjątkiem Adama Michnika, stykał się w miarę wspólnie podejmowanych działań. Niech to wytłumaczy, dlaczego nie będę tu o nim mówiła. Co innego Jacek. Ten niecały rok, jaki spędził „na wolności” przed Marcem, po odbyciu kary za napisanie Listu Otwartego, wystarczył, aby skupił nas wokół siebie — na zawsze. Prawdopodobnie „komandosi” stanowili najpełniejszą realizację jego marzenia o ruchu społecznym zdolnym do samoorganizacji, osiągania celów wynikłych z szerokiej wizji ładu politycznego; ruchu sprzyjającym moralnemu i intelektualnemu rozwojowi jego uczestników, dbałym o humanistyczne wartości. W myśleniu, zwłaszcza pisząc, Jacek posługiwał się pojęciami abstrakcyjnymi, układanymi w teoremat (mówiło się: „ogólna teoria wszystkiego”); do ludzi miał stosunek najgłębiej osobisty, postrzegał każdego, wyłuskiwał ze zbiorowości, aby dowartościować i podtrzymać jego indywidualne predylekcje, okazać zrozumienie, pokrzepić.

Był człowiekiem niezwykłym. Kilkuletnim harcerzom wpajał nakaz niesienia pomocy najmniejszym i najsłabszym. Przetworzył go w regułę działalności obywatelskiej. Polityk z powołania i z instynktu, przekształcił ten samorodny talent w obowiązek służby społeczeństwu, a zwłaszcza jego najbardziej poszkodowanym odłamom. Żarliwie i z całego serca pragnął poprawy ich sytuacji, zarówno społecznej, jak i egzystencjalnej. Spełniał się jako wychowawca, miał za sobą krótki okres działalności w partii komunistycznej, ale szybko został z niej usunięty z powodu swojego nonkonformizmu i wierności obranym zasadom, które przedkładał nad partyjne.      Zagadką pozostaje, w jaki sposób tego rodzaju talent polityczny mógł się ukształtować w powojennej Polsce. Obdarzony wizją, przenikliwą inteligencją, intuicyjnie wyczuwał nastroje mas, potrafił je porwać i poddać swojemu wpływowi. Wzbudzał w nich zaufanie i nie zawodził. Z temperamentu był radykałem, słuchał jednak podszeptów swojej inteligencji i moralnego instynktu. Podstawowymi, niezawodnie działającymi w przypadku Kuronia regulatorami zachowania były zmysł przyzwoitości i wyczulenie na krzywdę i niesprawiedliwość. Nikt, kto go znał, nie mógł żywić wątpliwości, że prawdziwie przejmuje się cudzym losem, a o jego zachowaniu — w życiu i w polityce — ostatecznie przesądza altruizm.

Tubalny schrypnięty głos, kłęby dymu papierosowego i zaraźliwy śmiech oznajmiały jego pojawienie się; wypełniał sobą każdą przestrzeń — wielotysięczne wiece czy kuchnię na urodzinowym spotkaniu. Promieniował energią, kipiał pomysłami. Obdarzony głęboką mądrością i swadą lwowskich baciarów sypał anegdotami. Był pogodny, towarzyski, emanował od niego niewyczerpany ponadnaturalny wigor. I serdeczna dobroć. Odmieniał otoczenie samą swoją obecnością. Sekret jego niezwykle silnego oddziaływania tkwił prawdopodobnie w tym, że tchnął w nas wiarę w człowieka (czyli również w nas samych). Polegaliśmy na nim, a on wyczytywał w naszych oczach bezgraniczne zaufanie, podziw i miłość. I obdarzał nas tymi samymi uczuciami — z nawiązką. Zasady życiowe, uczucia najgłębsze wypowiadał piosenkami; dyskretny czy literacki sposób ich wyrażania nie trafiał mu do przekonania. Bezpośredni, wylewny, wszelkie spostrzeżenia natychmiast przyoblekał w słowa. Gajka (pierwsza żona) ze śmiechem wyliczała jego gafy; również w tej dziedzinie uchodził za rekordzistę.

Wiecej TUTAJ

Kategorie: Polityka, REUNION 69

1 odpowiedź »

  1. Pragne bardzo podziekowac Barbarze Torunczyk za ten tekst (i nastepne). Juz dawno chcialam to zrobic, teraz nadarzyla sie w koncu okazja. To bardzo wazne, przypomniec te wydarzenia i ”esprit du temps”. Mam nadzieje, ze przeczytaja to rowniez mlodzi. Oby. Piekny, potrzebny tekst.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.