Zenon Rogala

Paznokcie miała tak małe, że z trudem przychodziło mi je odróżnić od pozostałej części koniuszków jej palców. Nawet mi na tym specjalnie nie zależało, raczej chodziło o ten ledwo wyczuwalny kontakt, to delikatne muskanie po wierzchu paluszków. Raz… dwa… trzy… Tak, to był niezbity dowód, w tej ręce doliczyłem się tylko trzech palców.
Leżeliśmy obok siebie na skrawku ręcznika, i całe szczęście, że słońce zakrywało nasze powieki. Byłem jej wdzięczny, że pozwoliła bez komentarza powtórzyć to nie chcące zwiedzanie jej dłoni.
– Miałam wtedy trzy latka, w czasie wsiadania do pociągu, ktoś z peronu trzasnął drzwiami, kiedy ja jeszcze trzymałam rączkę w szczelinie futryny. Fakt ten miał ogromny wpływ na przebieg mojego dotychczasowego życia. Póki mój świat ograniczał się do świata mamy, póki roztoczyła wokół mnie niewidzialny mur, świat wydawał się normalny. Gorzej kiedy porównywałam swoje dłonie do dłoni rówieśników. Kiedy w sklepach nie było rękawiczek z trzema palcami, a zwykłe sznurowanie butów stawało się kłopotem nie tylko moim. Bycie innym w tak pozornie drobnym szczególe, rodziło we mnie powolny protest wobec niesprawiedliwego świata. Brak tylko dwóch paluszków trzeba było zastąpić, aż całą osobą mojej mamy. Czyniło to głębokie bruzdy w mojej psychice dziecka, potem kompensowało się i utrwalało w bunt i potężne pokłady poczucia niesprawiedliwości, a tuż za progiem czekały już poczucie wykluczenia i chęć odwetu za ten stan rzeczy. To potrawa, którą karmisz się codziennie, bo musisz żyć, a nie masz nic innego w jadłospisie. Nie akceptujesz siebie takiej dopóty, dopóki ktoś nie zaakceptuje ciebie bez reszty. Ktoś dla kogo twój feler nie stawia cię po innej stronie. Wiem, że to ty jesteś tym kimś. Już dużo wcześniej, ale zwłaszcza od dnia kiedy pocałowałeś mnie właśnie w tę rękę, dałeś dowód, że kochasz również te palce, których już tyle lat nie mam.
Słońce, które patrzyło na ten świat od wiek wieków, a teraz słyszy tę naszą rozmowę – monolog, powoli ze wstydu chowa się za gęstniejącymi chmurami.
Płakała gęstym strumieniem, twarz była mokra jakby z góry padał grubo kroplisty deszcz. Ile łez przetoczyło się przez te oczy począwszy od tego fatalnego dnia, kiedy nikt nie wiedział jak pomóc rozszalałej matce pochlapanej krwią swego dziecka, aż do dnia dzisiejszego.
– Ile? I jak to zmierzyć? Czasem trwania płaczu? Litrami wylanych kropel? Częstotliwością? Jak?
– Boże tak mi przykro, – mówiłem jakby do siebie. Ja do dzisiaj doniosłem przez swoje życie po pięć palców u każdej swojej ręki, aż mi głupio, że mam ich tyle – myśl ta przetoczyła się po mojej głowie jak nadciągająca burza.
Wracałem choć wcale nie było tak późno. Rytm kroków wyznaczały szczeble leżącej na ziemi drabiny trakcji kolejowej. Odległość między szczeblami wypełniały kościste bazaltowe bryłki.
Wypadła nagle. Pojawiła się niespodziewanie. Ukazała się jak zjawa. Stanęła mi na drodze. Była czarno zielona. Mokra. Rycząca. Zdecydowana. Bezwzględna. Nienawistna. Wroga.
Więc podstępnie przypadłem do ziemi, a potem żeby nie wyglądało, że się podaję, uchwyciłem prawą ręką, szynę jak poręcz schodów, aby ją wyrwać. Zagrzmiało nad moją głową. Rozszalało się we mnie. Stukot w głowie świadczył o odbytej długiej podróży.
Stała obok mnie i nie płakała. Jej oczy tak otwarte jak nigdy dotąd, wpatrzone we mnie ze zdziwieniem jak nigdy dotąd.
– Ile? – spytałem głosem, którego nie znałem.
– Cztery.
Wszystkie wpisy Zenka TUTAJ
Kategorie: Uncategorized