
Wokół żydowskiej społeczności w USA narosło tak wiele mitów, że jej przedstawiciele przestali już z nimi walczyć. A niektóre nawet wspierają.
Słynna poprawka do ustawy o polskim IPN z 2018 r. przewidywała m.in. trzy lata więzienia za twierdzenie, że Polacy współpracowali w Holokauście. Po protestach z Izraela i USA, gdzie głos zabrał m.in. American Jewish Committee, usunięto z niej groźbę traktowania tego typu wypowiedzi jako przestępstwa.
Rząd amerykański i Kongres często też reagują, kiedy w Warszawie blokuje się restytucję mienia ofiar Zagłady. A antysemickie incydenty w Polsce spotykają się z natychmiastowymi potępieniami ze strony organizacji żydowskich w Ameryce. W zeszłorocznym raporcie rządowej amerykańskiej komisji (USCIRF) zganiono nawet Polskę za „niedostateczną” walkę z plagą antysemityzmu.
No i jak tu nie uwierzyć w potęgę żydowskiej diaspory w USA? Amerykańscy Żydzi muszą mieć ogromną władzę, skoro rząd supermocarstwa tak często interweniuje w ich sprawach – to dość powszechne przekonanie nad Wisłą.
Kiedy w rozmowach z Żydami w USA porusza się ten temat, reagują nieufnie. Żydzi, mówi były wpływowy dyrektor Anti Defamation League Abraham Foxman, nie mają żadnej bezpośredniej władzy. – Mają tylko wpływy, a to coś innego. Powtarzanie, że „mają władzę”, są potężni, to fałszywy stereotyp antysemitów, współczesna wersja mitu Protokołów Mędrców Syjonu. Gdyby Żydzi rzeczywiście mieli rządzić Ameryką, musieliby być zjednoczeni. A nie są – przekonuje Foxman.
Taką uczuleniową reakcję można zrozumieć. Ale są też żydowscy działacze, jak dyrektor Żydowskiego Instytutu Naukowego (YIVO) w Nowym Jorku Jonathan Brent, którzy przyznają, że mieć „wpływy”, w domyśle: polityczne, to w końcu forma udziału we władzy. W amerykańskiej demokracji polityka to gra wpływów niezliczonych grup nacisku. Więc jak to w końcu jest – rządzą czy nie rządzą?
Wykładowcy i prawnicy
Najpierw o iluzjach. Sami Amerykanie sądzą – wskazują na to sondaże – że Żydzi stanowią aż 30 proc. ludności USA; byłoby to prawie 100 mln. W rzeczywistości jest ich 5–7 mln – ilu, dokładnie nie wiadomo, różnice wynikają ze sposobu liczenia. W każdym razie to tylko nieco ponad 2 proc. populacji. A skąd złudzenie ogromnej liczebności? Żydzi są bardziej „widoczni” niż przedstawiciele chrześcijańskiej białej większości i innych mniejszości, bo są nadreprezentowani w kluczowych sektorach amerykańskiej gospodarki i społeczeństwa.
Stanowią ok. 10 proc. wykładowców na uniwersytetach, 20–25 proc. profesorów na elitarnych uczelniach Ligi Bluszczowej, znacznie większą niż w całej populacji proporcję prawników, zwłaszcza w Waszyngtonie i Nowym Jorku, dziennikarzy czołowych mediów, ekspertów w think tankach oraz reżyserów i producentów najbardziej kasowych filmów. To profesje i branże gospodarki najsilniej kształtujące opinię publiczną. Żydzi plasują się w najwyższych rejonach hierarchii statusu społecznego i zamożności. Jedna czwarta najbogatszych Amerykanów to przedstawiciele żydowskiej społeczności.
Na szczyty społecznej drabiny wspięli się w ciągu dwóch–trzech pokoleń imigracji. Jeszcze 100 lat temu dominowali w diasporze biedni, niewykształceni przybysze z Europy Wschodniej, ale już ich dzieci, mimo dyskryminacji, masowo kończyły wyższe studia i wchodziły do klasy średniej.
Ponadproporcjonalna obecność Żydów w wyższych sferach amerykańskiego społeczeństwa musi mieć związek z ich politycznymi wpływami. Tym bardziej że ich poczucie odrębnej grupowej tożsamości jest silniejsze niż w przypadku innych mniejszości, które szybko się asymilują.
Społeczność żydowsko-amerykańska jest zróżnicowana, podzielona, a czasem nawet skłócona. Ale w najważniejszych sprawach, jak bezpieczeństwo Izraela, antysemityzm i los rodaków na całym świecie, potrafi się jednoczyć i skutecznie działać. – Jako społeczność generalnie zgadzamy się w 75–85 proc. dyskutowanych spraw – mówi William Darrof, dyrektor Konferencji Prezydentów, zrzeszenia 52 głównych organizacji diaspory.
W rozważaniach o sile amerykańskich Żydów przywołuje się najczęściej tzw. defense agencies, organizacje obrony ich praw i interesów. To przede wszystkim wspomniane już: American Jewish Committee (AJC) i ADL, plus World Jewish Congress, reprezentujący wprawdzie całą globalną diasporę, ale z centralą w Nowym Jorku. Do niedawna rolę tę pełnił jeszcze Jewish American Congress, który jednak znalazł się na skraju bankructwa wskutek zainwestowania majątku w oszukańczy fundusz Berniego Madoffa.
Oprócz American Israeli Public Affairs Committee (AIPAC), o którym za chwilę, to najbardziej znane organizacje. Ale w Ameryce podobnych fundacji i stowarzyszeń są tysiące, w tym kilkaset o ogólnokrajowym zasięgu, reszta to niezliczone lokalne związki. Niektóre istnieją od ponad stu lat, zmieniają nazwy, dzielą się lub łączą, inne powstają na krótko i znikają. Większość to tzw. service agencies, które obsługują potrzeby lokalnych społeczności. Są jeszcze organizacje wyspecjalizowane w pomocy diasporze na świecie czy pomocy kierowanej do imigrantów.
Żydzi amerykańscy nie mają jednolitego kierownictwa. Różni ich to od innych mniejszości w USA i społeczności żydowskich w innych krajach. W Ameryce nie ma naczelnego rabina, tak jak w Polsce czy we Francji. Zbyt dużo jest opinii i światopoglądów, centrala musiałaby je zapewne tłumić. Dominuje opinia: lepiej, żeby organizacje spierały się ze sobą i współpracowały ze sobą, gdy tego chcą i potrzebują.
Wątpliwości co do dużych wpływów żydowsko-amerykańskiej społeczności rozprasza AIPAC, organizacja wyspecjalizowana w lobbingu na rzecz Izraela. Jest ona czymś bez porównania większym niż typowa agencja lobbystyczna, jakich pełno w Waszyngtonie. Personel biura AIPAC w stolicy to blisko 400 osób, ale poza etatowymi pracownikami są jeszcze ochotnicy. AIPAC jest organizacją masową, posiadającą ponad 100 tys. członków zrzeszonych w 17 oddziałach w całym kraju.
Lobbing sensu stricto – przekonywanie polityków, żeby głosowali na tę czy inną ustawę – to ułamek jej działalności. Większość z armii jej pracowników obsługuje gigantyczną machinę promowania interesów Izraela i jego sojuszu z Ameryką. Służą temu kampanie poparcia proizraelskich kandydatów do Kongresu, zwalczanie polityków mniej Izraelowi przychylnych, ale także polityczny PR utrwalający przekonanie o strategicznym znaczeniu dla USA Bliskiego Wschodu i roli Izraela w regionie. AIPAC działa dyskretnie – personel unika mediów.
Z czarnymi w Selmie
Amerykańskie lobby żydowskie zaczęło budować swoją pozycję w latach 70., gdy Izrael zyskał rangę oddanego sojusznika na Bliskim Wschodzie, a w USA zanikał antysemityzm. Kongres zabronił wtedy biznesowi przyłączania się do arabskiego bojkotu Izraela, rząd zgodził się na budowę Muzeum Holokaustu w stolicy, a w Departamencie Sprawiedliwości powstało biuro ścigające zbrodniarzy wojennych.
Spektakularnym osiągnięciem lobby była poprawka Jacksona-Vanika z 1974 r., uzależniająca normalne relacje handlowe USA z ZSRR od zezwolenia na emigrację sowieckich Żydów. Diasporze udało się tę sprawę opisać jako kampanię na rzecz praw człowieka.
Żydzi amerykańscy zawsze starali się przedstawiać swą walkę w kategoriach wartości uniwersalnych i włączać do niej inne środowiska. Sztandarowym przykładem jest wsparcie walki czarnych o prawa obywatelskie. Żydowscy studenci maszerujący z nimi w Selmie i prawnicy broniący pro bono uwięzionych Afroamerykanów stanowili blisko połowę białych uczestników ruchu. A po odwołaniu ostatnio przez Sąd Najwyższy konstytucyjnego prawa do aborcji, na synagogach wiszą proaborcyjne transparenty.
Ten uniwersalizm przekłada się również na generalne zaangażowanie amerykańskich Żydów w politykę. W wyborach w USA głosuje zwykle nieco ponad połowa Amerykanów, ale aż 80 proc. Żydów. Ma to znaczenie w większych skupiskach diaspory, jak Nowy Jork czy Kalifornia, ale i w swingującej Florydzie, gdzie żydowscy emeryci decydują, kto wygra. Do niedawna Żydzi sami jednak rzadko kandydowali na wybieralne urzędy. Choć pierwszych Żydów wybrano do Kongresu już w XIX w., to przez wiele lat można ich tam było policzyć na palcach. Żydowscy członkowie prezydenckich gabinetów, jak Henry Morgenthau, który był sekretarzem skarbu USA za prezydentury F.D. Roosevelta, czy Henry Kissinger jako sekretarz stanu w gabinecie prezydenta Richarda Nixona i Geralda Forda, długo byli rzadkością.
To już jednak przeszłość. Dziś w całym 535-osobowym Kongresie zasiada 37 Żydów, znacznie większy odsetek niż w całej populacji. W ekipie Joe Bidena żydowskie korzenie mają: sekretarz stanu Antony Blinken, sekretarz skarbu Janet Yellen, prokurator generalny Merrick Garland, dyrektor służb specjalnych Avril Haines i szef prezydenckiej kancelarii Ron Klain. Nie było jeszcze żydowskiego prezydenta, ale w 2000 r. pierwszy Żyd, w dodatku ortodoksyjny, Joe Lieberman, został kandydatem na wiceprezydenta u boku Ala Gore’a.
Iluzja potęgi
A teraz mity. W głośnej książce „Izraelskie lobby w amerykańskiej polityce zagranicznej” politolodzy Stephen M. Walt i John Mearsheimer postawili tezę, że w polityce na Bliskim Wschodzie amerykańskie rządy, ulegając presji organizacji żydowskich, kierują się głównie dobrem Izraela, ze szkodą dla interesów Ameryki. Koronnym argumentem była inwazja na Irak w 2003 r., do której prezydenta George’a W. Busha mieli namówić neokonserwatyści żydowskiego pochodzenia w jego administracji, jak Paul Wolfowitz czy Richard Perle.
Wojna w Iraku rzeczywiście okazała się dla Ameryki katastrofą – nie tylko popsuła jej stosunki ze światem arabsko-muzułmańskim, ale też pozwoliła na przyprawienie jej gęby agresora. Jednak twierdzenie, że wojna w Iraku wybuchła przez Żydów, jest mocną przesadą. Decyzje o inwazji podjął George Bush i jego najbliżsi, nieżydowscy współpracownicy. Nawet jeśli uznać współodpowiedzialność Wolfowitza czy Perle’a, nie znaczy to, że działali oni jako Żydzi zatroskani głównie o bezpieczeństwo Izraela.
Neokonserwatyzm to odmiana tradycyjnej w Ameryce szkoły myślenia o specjalnej misji USA jako promotora demokracji, także na Bliskim Wschodzie. I dlatego można założyć, że jego wyznawcami z ekipy Busha kierowało ideologiczne zaślepienie, a nie etniczna lojalność.
Rząd amerykański nieraz działał wbrew życzeniom Izraela i jego przyjaciół w USA. Pod koniec wojny Jom Kipur (1973 r.), w której Amerykanie przysyłali Izraelowi broń, Henry Kissinger nalegał, by wojska izraelskie nie rozbijały otoczonej armii egipskiej, tylko zgodziły się na rozejm. Wówczas sekretarza stanu, który sam przecież jest żydowskim uchodźcą z III Rzeszy, oskarżano o „zdradę Żydów”. Jednak celem USA nie było zupełne pognębienie Egiptu, gdyż przeczuwano, że prezydent Anwar Sadat przejdzie wkrótce na stronę Zachodu.
W 1981 r., wbrew apelom proizraelskiego lobby, Waszyngton sprzedał Arabii Saudyjskiej samoloty z radarem wczesnego ostrzegania (AWACS). A 11 lat później prezydent George H.W. Bush zablokował gwarancje kredytowe dla Izraela, aby wymusić wstrzymanie budowy osiedli na Zachodnim Brzegu, potrzebne dla przygotowania rozmów Izraela z Organizacją Wyzwolenia Palestyny.
Świeższą ilustracją rozmijania się amerykańskiej polityki z pragnieniami Jerozolimy i jej sojuszników w diasporze jest też porozumienie nuklearne z Iranem, zawarte przez prezydenta Baracka Obamę mimo zażartych protestów premiera Beniamina Netanjahu i najważniejszych organizacji żydowskich w Stanach. Kiedy w grę wchodzą żywotne interesy Ameryki, jej rząd nie zawsze liczy się z obiekcjami żydowskiego lobby.
Groźba asymilacji
Może więc nie jest ono wcale tak silne, jak niektórzy sądzą? W książce „Jewish Power” J.J. Goldberg przytacza wypowiedź niewymienionego z nazwiska szefa organizacji żydowskiej, który sugeruje, że legendę o wszechmocy Żydów w USA wykreował Nachum Goldmann, założyciel WJC. „Był to mistrz-iluzjonista. Wszystkie organizacje, które stworzył, miały jeden cel – umocnić mit potężnego, tajemniczego organu zwanego światowym żydostwem” – powiedział Goldbergowi anonimowy działacz. Zgodził się z nim cytowany także w książce Abe Foxman: „Świat nieżydowski w znacznym stopniu wierzy w mit Protokołów Mędrców Syjonu i my Żydzi często nie wyprowadzamy go z błędu”.
Ostatnio w diasporze pojawiają się jednak głosy, że wpływy Żydów w USA zaczynają słabnąć. Obama nie zawetował, tylko wstrzymał się od głosu nad rezolucją Rady Bezpieczeństwa ONZ potępiającą Izrael za osiedla na ziemiach okupowanych. A w Partii Demokratycznej umacnia się lewica propalestyńska, co jest przejawem zmiany demograficznej w Ameryce, gdzie coraz liczniej reprezentowane są mniejszości etniczno-religijne spoza Europy.
Siłę diaspory mogą też osłabiać podziały wokół polityki Izraela, lojalnie popieranej przez żydowski establishment w USA, ale postrzeganej z niechęcią przez większość społeczności, przywiązaną do liberalno-lewicowych wartości, którym przeczy w ich pojęciu postępowanie prawicowych izraelskich rządów. Przywódców diaspory niepokoi również rosnący brak zainteresowania młodego pokolenia amerykańskich Żydów dla Izraela. Niepokojącym trendem jest wreszcie rozmywanie się żydowskiej tożsamości wskutek sekularyzacji i coraz liczniejszych mieszanych małżeństw.
– Asymilacja to największe wyzwanie dla ciągłości naszych wpływów. Im bardziej ktoś oddala się od żydowskich trosk, tym mniej będzie się angażował w walkę o żydowskie sprawy – ostrzega historyk i były działacz AJC Steven Bayme.
TOMASZ ZALEWSKI Z WASZYNGTONU
Czy Żydzi rządzą Ameryką? Nie tylko Polacy w to wierzą
Kategorie: Uncategorized