wspomnienia

Pamietniki z getta w Czestochowie( 8 )

Przyslal Wlodek Proskurowski

 

Pani Bolesława Proskurowska mieszkanka Częstochowy pochodzenia żydowskiego, żyła dziewięćdziesiąt dwa lata, zmarła w sierpniu 2006 roku. Zamieszczone wspomnienia pochodzą z zachowanych wywiadów przeprowadzonych z panią B. Proskurowską w końcowym etapie jej życia. Zgodnie z życzeniem zmarłej po śmierci pochowana została w grobie obok męża na cmentarzu Kule w Częstochowie. Teksty z taśm magnetofonowych spisała studentka politologii Akademii im Jana Długosza w Częstochowie pani Sylwia Chłodzińska. Zamieszczony tekst jest wersją opracowaną i autoryzowaną przez panie Annę Goldman, Halinę Wasilewicz, i pana Jerzego Mizgalskiego.


On zorientował się, że jak ją wezwali do gestapo, to w czasie jej nieobecności przyjdą i zrobią rewizję. Wlazł do tego pieca, położył sobie fajerki na głowie i nie znaleźli go. Po tej wojnie mam niezłomne przekonanie, że jest przeznaczenie i tylko to się liczy w najdziwniejszych sytuacjach. Wszystkich ułomnych wyciągali z szeregów i likwidowali od razu.

Jeden z naszych znajomych, kuzyn mojej kuzynki, straszliwie garbaty, adwokat, przeżył. Raz go odstawili, już siedział w bunkrze odstawiony do likwidacji, wyciągnęli go stamtąd i przeżył. Inny był kulawy i przeżył. Przechodził jakoś przez wszystkie selekcje i przeżył. Po wojnie pojechał na szaber na Dolny Śląsk i Ruscy go zastrzelili. A ten adwokat garbaty wyszedł, żonę stracił. Ożenił się powtórnie, bo ona też straciła męża w obozie, mieli pięknych dwoje dzieci. Jeden syn jest w Stanach, córka w Izraelu, a oni wyemigrowali do Danii. On tam zmarł, a ona jest w Danii. W obozie rodzina z dzieckiem małym Dadusiem przeżyła wojnę. Mąż przychodził do niej i mówił: Komisja idzie! Schowaj go! Schowaj go!. Krzyczał, bił ją. Schowaj go! Dobrze go schowaj!.

Tym zawszonym siennikiem przykrywał dziecko, a ono leżało jak myszka, nie odezwało się. Jak myśmy po zmianie wracały z pracy, to ono wychodziło i mówiło: Dzisiaj żupa sama woda. On nie wiedział, co to jest zabawka, on nie wiedział jak wyglądają inne dzieci, ale interesowało go: dzisiaj żupa sama woda. Po wojnie wyjechali z nim do Izraela. Jeszcze w okresie naszego pobytu w getcie wyszliśmy z domu i podszedł do męża człowiek, który powiedział, że go zna z widzenia, zna go ze słyszenia od innych robotników, że wszyscy go bardzo chwalą.

To spotkanie było nad rzeką Wartą. Mówi: Ja tędy chodzę do domu. Widzi Pan tam daleko, daleko taki punkcik? To jest mój domek. Jak będziecie wiedzieli, że już jest bardzo źle, przyjdźcie, ja was schowam. Ja nic nie chce. Po tym, jak zabili moją siostrę i szwagra, podczas akcji inteligencji, poszliśmy do tego domu. Najmłodsza siostra nie chciała, została w getcie. Ale później, pojedynczo, wyszliśmy z getta i wyjechaliśmy do Warszawy, do Wawra. Jak nam już wszystko zabrali w tym Wawrze, wróciliśmy. Ten, który nam wszystko zabrał nazywał się Leopold Mazurkiewicz.

Poznałabym go wśród tysiąca, bo miał skancerowany palec. Wszystko nam zabrał, pieniądze, rzeczy. Ja powiedziałam: Niech Pan odda mężowi jesionkę! Jak Pan nam nie odda, to my się kładziemy tu na szynach i niech nas zabije pierwszy pociąg! Nigdzie nie pójdę bez tej męża jesionki!. I oddał Nam tą jesionkę. Znajomy brata szwagra mojego męża. Jak on się nazywał, już nie pamiętam. Był w NSZ-cie, był jednak porządny, był wyjątkiem. On dał nam w 1943 roku takie kwity, że wpłacone są pieniądze na kennkartę. Kennkarta to były dowody tożsamości w czasie wojny. Nam Żydom nie dawali przecież kennkart, dawali je tylko Polakom. Jechaliśmy pociągiem z Warszawy do Częstochowy, bo co mieliśmy zrobić jak już nam wszystko zabrali. Siostra jeszcze została tam u szwagra. Było to w Wielkim Tygodniu, myśmy wyjechali w poniedziałek, jak się zaczynało powstanie w warszawskim getcie. Nie wiedzieliśmy przecież, że tam się coś dzieje. W pociągu słyszymy rozmowy: Bardzo im dobrze! Może ich wyduszą, może ich spalą, może ich zamordują. To te k mówiły: Te Żydówki wyrzucają swoje dzieci przez balkon. Tylko Żydówka może wyrzucić dziecko przez okno!. One je wyrzucały, jak się paliło dookoła. A myśmy musieli robić dobrą minę. I w pewnej chwili, jechała też taka starsza pani, myśmy przecież byli młodzi, podeszła do Nas, jeszcze chyba w Warszawie na dworcu i mówi: Czy Państwo pozwolą, że pojadę tak razem z Wami? Bo sama jestem, tak mi jest jakoś nie swojo.

Żeby wiedziała, do kogo się zwraca o tą pomoc, to by ją pewnie odgoniło. My powiedzieliśmy: Proszę bardzo!. Nam było na rękę taka staruszka aryjska. I wsiedliśmy razem do przedziału. A wcześniej jeszcze na dworcu mąż zobaczył jednego poznaniaka. No poznaniacy też mieli swoją opinię, przeważnie wszyscy byli antysemitami, endecy, ale ten nawet z mężem pracował w czasie okupacji i spojrzał tak na niego i odwrócił głowę. Udawał, że go nie widzi. Proszę sobie wyobrazić, czego można się było spodziewać, jeżeli takie stanowisko zupełnie obiektywne, nie złośliwe, to już było dobrze to, że on udawał, że nie widzi to już było bardzo szlachetne z jego strony. Wsiedliśmy do pociągu z tą starszą panią, ludzie cieszyli się wprawdzie, że pali się getto, ale byli wystraszeni to był Wielki Tydzień, więc wieźli szynkę, spirytus, bimber na handel i dla siebie na święta. I w pewnej chwili, gdzieś koło Koluszek, ktoś przyszedł i powiedział:

Niemcy chodzą! Kogoś szukają!. I te wszystkie kobiety zaczęły pod ławki pakować, co wiozły: wódkę, szynkę, pospółkę. Wtedy to nie była szynka, pospółka, czyli wieprzowina krojona tak jak leci. Nie bójcie się! Oni nie wódki szukają. Przyszedł drugi i powiedział. Oni Żydów szukają. A myśmy mieli tylko te dwa pokwitowania żeśmy wpłacili na kennkartę. I wchodzi Niemiec z Polakiem, który tłumaczy: (Ausweiss kennkarten)?. Więc ja daje mu spokojnie ten kwit. (Das ist keine ausweiss)?. Ja udałam obrażoną. Nie mam innego! U Nas w Wawrze, wywieszają kartkę w kościele z nazwiskami tych, którzy się mają zgłosić po kennkarty.

Ja mam wpłacone. A wczoraj w kościele jak byłam, to nie było żadnej, nie było wywieszonej. Od męża wziął i też powiedział, że nie. Myśmy byli pewni, że już nas wyprowadzą. Nikomu nie kazali pokazać swojej walizki tylko nam, przejrzał wszystko i zostawił i poszedł. Bo takie było przeznaczenie. Przecież mógł nas wyciągnąć. I dojechaliśmy, już byliśmy prawie w obrębie Częstochowy i zatrzymaliśmy się pod semaforem, był podniesiony, sygnalizował, że nie ma wjazdu i ja mówię: Wiesz, tu można by wysiąść i tędy iść do wujostwa. No, bo udawaliśmy, że jedziemy tutaj z Warszawy do wujostwa na święta. Mąż mówi: Nie, nie będę przez pola chodził. Pójdziemy normalnie przez stację. Pomyślałam sobie, że na stacji nas może ktoś poznać.

Wysiedliśmy na stacji. Tych wszystkich Polaków, którzy wysiedli, bo chcieli mieć bliżej i wieźli zakazane rzeczy bimber, czy tą pospółkę mięso, wszystkich wyłapała w tych czarnych mundurach niemiecka straż kolejowa. Wszystkich wyłapali, a myśmy poszli normalnie na stację i stamtąd spokojnie, spacerkiem poszliśmy do tych ludzi, u których wcześniej byliśmy. Tymczasem oni wzięli już innych Żydów, którzy im zapłacili za to pieniądze, zafundowali sobie nawet podłogę w pokojach, a przedtem mieli tylko klepisko. Teraz była u nich taka gruba rzeźniczka z dwiema dziewczynkami i z bratem. Ten brat był w jarmułce, nie pamiętam czy miał pejsy, ale chodził w tej jarmułce. W tym domu była jakby drewniana ścianka, za którą trzymali zapasy siana, czy czegoś tam, bo mieli krowę. Ta rodzina żydowska zapłaciła gospodarzom a oni zrobili bunkier.

cdn

Poprzednie czesci

TUTAJ

Kategorie: wspomnienia

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.