.
Marian Marzynski
.
W języku filmowym mówi się „odrzuty”. Są to ujęcia, które nie zmieściły się w montażu. W czasach celuloidu nawijało się je na szpule i wkładało do pudełek; jeżeli nie miały wartości archiwalnej, lądowały w koszu na śmiecie.
Taki kosz przynosi mi co tydzień do studia Grażyna. Mam w nim pomieścić tygodniowe odrzuty z naszego archiwum: od stu lat gromadzone fotografie rodzinne (z jej strony Jankowscy i Mackiewiczowie, z mojej Kusznerowie, Przedborscy i Marzyńscy), dokumenty i listy. To co okaże się „montażem”, zamieni się w cyfry i umieści na stronie internetowej lifeonmarz.com – wzbogacając moje filmy o wspomnienia rodzinne.
Skoroszyt, który dziś na chybił-trafił zdejmuję z półki, nie jest osobisty. Ma tytuł „Stan wojenny”. Z Polski dochodziły do nas nielegalne wydawnictwa stanu wojennego: KOS, KRĄG, Niezależna Oficyna Wydawnicza. Zanim wrzucę je do kosza, ocalę fragmenty.
Pisze 55-letni Tadeusz Mazowiecki, późniejszy premier:
14 grudnia 1981. Po trzeciej rano — ostre pukanie do drzwi pokoju (w Grand Hotelu w Sopocie- mm) i bez czekania na odpowiedź — wejście. W pokoju zaroiło się od umundurowanych, uzbrojonych ludzi, którzy otoczyli nas kołem. Wykonywano absurdalne czynności: otwieranie szafy, szuflad, balkonu, zaglądanie pod łóżka, pytanie, czy nie ma się broni. Przy wymawianiu naszych nazwisk miałem wrażenie, że któryś studiuje moją twarz, jakby miał być moim aniołem-stróżem. Założono mi kajdanki. Po kolei kazano nam wychodzić z pokojów, za każdym wychodziło dwóch milicjantów. Gruby, barczysty milicjant wziął moją torbę i podtrzymując mnie za rękę, skierował na korytarz ku wyjściu. Im bliżej schodów, było ich coraz więcej i więcej, stali jeden przy drugim, uzbrojeni w hełmy z zasłonami, palki, broń, drzwi „Grand Hotelu” były otwarte, prowadzono mnie w gęstym szpalerze, czułem na sobie ich wzrok, na ulicy byli zbici w gromadę, jeden dotykał drugiego. Doprowadzono mnie do budy, która była jeszcze pusta, naprzeciwko usiadł mój opiekun i po dłuższym milczeniu powiedział: „Za dużo tego było, trzeba było zrobić czystkę po obu stronach”, a po chwili dodał: „To nie będzie długo trwało, to krótka operacja”. Gdy buda była pełna, ruszyliśmy, ale po jakichś dwustu metrach samochód stanął, staliśmy tak może z godzinę, wokół nas nieustanny ruch ludzi w mundurach, w hełmach i z pałkami w rękach, nas było kilkunastu, a ich mrowie, co chwila przewijały się sformowane oddziały i sznur samochodów. Ruszyliśmy.
Brama, niskie pawilony, na murze czerwona tabliczka: Zakład Karny w Wejherowie. Ośrodek Przystosowania Społecznego Strzebielinek. Wprowadzono nas do sali z ogromną ilością łóżek. Postanowiliśmy, że żadnych „kostek” nie będziemy układać i na żaden apel nie będziemy stawać, poinformowano nas przecież, że jesteśmy internowani, a nie aresztowani. Klucz zazgrzytał w drzwiach, a my rozebraliśmy się. W zimną pościel — i nareszcie spać. Spać — z myślą co się stało tego dnia z Polską.
Ballada grudniowa (opowieść dziadowska):
W grudniu nad ranem straśna wieść gruchła
W noc mroźną dnia trzynastego
Że u nas w Polsce wojna wybuchła
I to tak sobie z niczego.
I choć nie było żadnęgo bunta
A ludzie biedne, zgonione
To się zebrała wojskowa junta
I się ochrzciła za Wronę
Czołgi, pancerki, rakiety, działa
I co tam może się przydać
Po broń stanęła już armia cała
I tylko wroga nie widać
Święta bez rybów, maku i szynki
By ludzi więcej rozeźlić
Nie ma cytryny, śledzia, sardynki
I wroga tyż nie dowieźli
Nawet myśliwym strzelby zabrały
Choć tak niewinne są uny
Bo się podobnież jeich bojały
Że będą strzelać do wrony
Sklep bez towaru, kuń bez podkowy
Naród bez wódki spokojny
Człek jest bez butów, rząd jest bez głowy
A stan wojenny bez wojny
Kategorie: wspomnienia