wspomnienia

Niepublikowany fragment książki Adama Ringera ” Na podwójnym espresso. Życie w trzech aktach “


Maciej Zareba o ksiazce


„Zacząłem czytać po południu, skończyłem nad ranem. Dlaczego ta książka tak wciąga? Może dlatego, że niezwykłe losy bohatera oprowadzają mnie po Polsce, której prawie nie znałem. Ale głównie chyba dlatego, że opowiada ją człowiek pełen pasji. Który musi się dowiedzieć, z jakich ziaren naparzyć najlepsze espresso. Albo musi sprawdzić, czy potrafi w dwa miesiące uruchomić linię okrętową.  

      Każdy pragnie sukcesu. Ale podejrzewam, że Adamem Ringerem powoduje przede wszystkim ciekawość. I ta się udziela.” – napisał Maciej Zaremba Bielawski po przeczytaniu książki “Na podwójnym espresso. Życie w trzech aktach”, której fragment publikujemy poniżej.  


6. WYJAZD

Wrócił pan do Warszawy już po strajku okupacyjnym na politechnice?

– Nie, ostatniego dnia. Zaraz poszedłem na mój wydział. Jeszcze cała politechnika była oblepiona hasłami protestacyjnymi, działał komitet strajkowy.

Jak skończył się strajk? Niczym?

– Przyszedł rektor i błagał studentów, żeby się rozeszli, bo wie, że będzie szturm na politechnikę. Twierdził, że dostał słowo od szefa milicji, że jeśli studenci się rozejdą, to nie będzie represji.

Został okłamany.

– Studenci wyszli z budynku, po czym po kilkuset metrach zostali zaatakowani przez oddział milicji, który być może nie wiedział o porozumieniu.

Już w dniu zakończenia strajku panowała atmosfera klęski. I ta potworna nagonka. Niektórzy już mówili, że stąd wyjadą. Jeden bliski przyjaciel pewnego dnia powiedział mi po prostu: „Ja to chrzanię”.

W prasie pisali, że prowodyrami tych rozruchów byli syjoniści. W zakładach pracy robiono wiece, na których potępiano sprawców, wysyłano „syjonistów do Syjonu”. Nie tylko w Warszawie. Rozmawiałem później o Marcu ’68 z wieloma ludźmi, z takimi, którzy wtedy mieszkali we Wrocławiu, ale też w małych miasteczkach – Dzierżoniowie, Żarach. Wszędzie było tak samo. Wszędzie wyrzucali z pracy ludzi pochodzenia żydowskiego, jako tę niby piątą kolumnę, o której mówił Gomułka. Pielęgniarki, lekarzy,  inżynierów, szewców, ludzi ze spółdzielni. Myślę, że poszczególne zakłady dostawały z góry konkretne kwoty, ilu mają znaleźć i wyrzucić syjonistów. 

Po pewnym czasie władze wyhamowały antyżydowską nagonkę. Wyrzucili pewnie, kogo chcieli, i wszystko się skończyło. A Marzec stał się kolejnym tematem tabu.

Pana tatę też wyrzucili.

– Jeszcze w marcu albo na początku kwietnia, w poniżających okolicznościach – tak jak to wtedy robiono. Zwołali w Biurze Urządzeń Techniki Jądrowej zebranie, na którym go oficjalnie oskarżono.

O co?

– Widziałem protokół z tamtego zebrania. Zarzuty były dwa. Pierwszy, że przekroczył plan i wykonał za dużo tych szaf laboratoryjnych, które produkowali. I że to było marnotrawstwo państwowych środków, bo teraz te szafy stoją w magazynach i nikt ich nie chce. Czyli pasożyt gospodarczy za dużo szaf wyprodukował. Drugi zarzut był poważniejszy. Mieszkający we Francji kolega ojca ubiegał się o odszkodowanie od Niemiec w związku z tym, że jego rodzina przed wojną była właścicielem kamienicy w Krakowie. Ojciec z polskiego urzędu wyciągnął papiery to poświadczające.

Oficjalnie, z urzędu?

– Tak, to były legalne papiery. Ale przekazał je jakiemuś pracownikowi swojego zakładu, który jechał akurat w delegację zagraniczną. Ten po wyjeździe z Polski miał wrzucić list z tymi papierami do skrzynki pocztowej. Okazało się, że ten pracownik był tajniakiem. Pewnie tego listu nigdzie nie wrzucił, tylko oddał przełożonym, bo w Instytucie dowiedzieli się o wszystkim i na tym zebraniu ojcu to wyciągnęli. Że on sprzedaje Polskę niemieckiemu rewizjonizmowi. Nie pytajcie mnie, jak oni do takiego wniosku doszli. Wiem, że to głupie.

Ojciec nie był chyba wtedy jedynym wyrzuconym?

– Wyrzucili też na przykład jednego inżyniera, nie-Żyda, który wystąpił w obronie ojca. Mówimy o roku 1968, wszystkie zakłady były wtedy państwowe, więc takie dyscyplinarne zwolnienie z pracy to był wilczy bilet. Zostawiano ludzi praktycznie bez środków do życia. Mama miała rentę inwalidzką, ale to przecież były grosze.

Jak tata to przeżył?

Rodzina Ringerów w mieszkaniu przy alei Przyjaciół, 1956. 

– Strasznie. Przecież on w jakimś stopniu był zaangażowany w tworzenie tego systemu. Zawsze odrzucał myśl o emigracji, nie było dla niego takiego tematu. Wyrzucenie z pracy i towarzysząca mu nagonka były dla niego absolutnym szokiem.

Mama była nerwowa, ojciec przyjmował to wszystko jakby z rezygnacją. I tylko ta myśl: żeby jakoś ratować dzieci. Dzisiaj trudno to zrozumieć, ale przecież wtedy od Holocaustu upłynęły dopiero 23 lata, dla nich to było jak wczoraj. Mogli się bać o nasze życie, prawda?

Przychodzili do nas znajomi i opowiadali, jak ich wyrzucano. Ludzie karmią się takimi historiami i czują się osaczeni, zaszczuci. Prawdziwy obraz sytuacji dawało Radio Wolna Europa, którego ojciec namiętnie słuchał. Nie wiem, skąd oni mieli takie informacje, ale czytali na antenie listy zwalnianych. Przyszedł do nas znajomy ojca i wstrząśnięty opowiada, że właśnie usłyszał w Wolnej Europie, że został wyrzucony, a przecież to nieprawda. A to była prawda, tylko że on o tym jeszcze nie wiedział.

Ludzie różnie reagowali na szykany, zwolnienia z pracy. Miałem kolegę, którego ojciec był wojskowym. Jeszcze w 1967 roku odsunęli go od służby – nazywało się to tak, że pozostaje do dyspozycji ministra. Jeszcze mu wypłacali pensję, wyrzucili go później. W domu nic o tym nie powiedział, codziennie rano wstawał, ubierał się w mundur i wychodził. Spotykał się z kolegami będącymi w takiej samej sytuacji jak on i przez cały dzień grali w brydża.

Z czego ojciec żył, jak go wyrzucili z pracy?

– Nie wiem. Jak się ma 18 lat, o takie rzeczy się nie pyta.

Kiedy zaczęliście w domu rozmawiać o emigracji?

– Wtedy jeszcze rodzice nie dopuszczali do siebie takiej myśli. Tu był ich dom. Ja pomyślałem o tym kilka miesięcy później, po inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. 

Pamiętam dobrze taką scenę: jedziemy z moją dziewczyną na wakacje do Borów Tucholskich. Jest sierpień. Nasz pociąg nagle zatrzymują, a potem ściągają na bocznicę. I stoimy tak pięć, sześć godzin, gapiąc się na składy z wojskiem i sprzętem wojennym jadące na południe. Szczególnie ponure wrażenie robiły odkryte platformy, na których stały więzienne karetki. Nawet dziecko wiedziało, co się święci.

W Borach Tucholskich mieszkaliśmy w miejscowości Tleń, na dużym polu namiotowym. Któregoś dnia zabawa skończyła się późno w nocy. Rano trzeba było odespać, obudziłem się o dziesiątej. Otwieram namiot, a wokół… pusto. A przecież jeszcze dzień wcześniej pełno było namiotów. To był 22 sierpnia. Zapytałem kogoś z obsługi, gdzie wszystkich wymiotło. „Jak to, to nie wiesz pan, co się stało? Nasze z Ruskimi poszły pomagać Czechom”. Pamiętam to do dzisiaj. Pobiegłem do najbliższego kiosku po gazetę, a przed nim niekończąca się, milcząca kolejka. W końcu dorwałem jakąś, pewnie „Trybunę Ludu” – tyle że z poprzedniego dnia. A tam oświadczenie komunistycznej partii takiej, komunistycznej partii srakiej – z krajów, które wzięły udział w interwencji w Czechosłowacji. Same listy do towarzyszy czeskich, żeby się wzięli w garść, bo inaczej… Stanęły mi przed oczami obrazy z Pragi, twarze tych rozdyskutowanych młodych ludzi w piwiarniach.

Na tym prawie pustym polu namiotowym przez radio tranzystorowe słuchaliśmy na falach średnich czeskich radiostacji: „Tutaj Radio Ostrawa, niech żyje Dubczek, Svoboda” [od 1968 roku odpowiednio pierwszy sekretarz partii oraz prezydent kraju]. Czytali rezolucje z fabryk i zakładów w obronie socjalizmu w Czechosłowacji. Spiker mówił: „Już widzę czołgi na obrzeżach Ostrawy, zbliżają się. To są pewnie ostatnie minuty radiostacji”. Słyszeliśmy to wszystko, siedząc na biwaku. Nagle zapadała cisza i dana rozgłośnia grała już tylko muzykę poważną. Szukaliśmy wtedy kolejnych stacji. Słuchaliśmy tak może sześć godzin, bo wojska interwencyjne zajmowały kolejne miasta, uciszając kolejne radiostacje czy stacje telewizyjne.

Tego wieczoru wydoroślałem. Uświadomiłem sobie, że z Breżniewem nie gra się w szachy, tylko w dupniaka. Po wydarzeniach marcowych wprawdzie nie wyrzucili mnie ze studiów, nie aresztowali, tylko przesłuchiwali dwa razy, ale teraz zrozumiałem, że w tym kraju nie ma dla mnie przyszłości.

Tu jest okropnie, czarno, i żaden Dubczek tu nie przyjdzie, nie będzie wolności. Kto mógł przypuszczać, że już dwa lata później ruszą robotnicy, że będzie Grudzień. Rok 1968 to była potworna samotność.

Uznałem, że to nie ma sensu, że nic się tu nie zmieni na lepsze. Po wakacjach zacząłem rozważać wyjazd. Nie było łatwo, miałem dziewczynę, którą kochałem. Ona nie była Żydówką, nie mogła wyjechać. Jak ją zostawić? Albo rodziców, samych? To są ogromne życiowe dylematy.

Jak miała na imię ta dziewczyna?

– Magda. Była córką znanego aktora Ryszarda Pietruskiego. Jej matka była aktorką Teatru Polskiego. Magda przyjechała do Szwecji rok po moim wyjeździe. Nawet razem zamieszkaliśmy. Nasz związek nie przetrwał, ale przyjaźnimy się do dziś.

Jaka była praktyczna strona emigracji 1968? Co trzeba było zrobić, żeby móc opuścić kraj?

– Żeby wyjechać, trzeba było się zrzec obywatelstwa polskiego i dostać wizę do Izraela. Polska zerwała już wówczas stosunki dyplomatyczne z tym państwem, ale jego interesy w Warszawie reprezentowała ambasada holenderska.

Zupełnie niedawno dowiedziałem się, że ogromny problem mieli wówczas ludzie tuż po studiach. Jeśli chcieli wyjechać, a nie przepracowali jeszcze pięciu lat, musieli najpierw spłacić państwu ludowemu cały okres studiów. Dla młodych to były wysokie stawki. Ale wystarczyło złożyć podanie w ambasadzie holenderskiej i płacił za nich Izrael, mieli na to specjalny fundusz. Wiem to od znajomego, profesora fizyki. Jest już na emeryturze, ale wcześniej przez lata pracował w Królewskiej Politechnice w Sztokholmie. W 1968 roku był w takiej sytuacji. Poszedł do holenderskiej ambasady i mówi, że chciałby wyjechać, ale nie może, bo nie ma z czego spłacić studiów. Powiedział, ile to kosztuje, i całą kwotę wypłacili mu w nowiuteńkich banknotach. Spłacił tymi pieniędzmi dług i wyjechał.

Żydzi udający się w 1968 roku na emigrację najczęściej wyjeżdżali z Dworca Gdańskiego. Pan też żegnał tam przyjaciół?

– Nieraz odprowadzałem znajomych. To były bardzo smutne pożegnania. Codziennie z Gdańskiego w pociągu do Wiednia odjeżdżało z pół wagonu, albo i cały wagon emigrantów, kolejni dosiadali się w Katowicach. To był pociągi emigracyjne. Znajomy, który tak właśnie opuszczał Polskę, opowiadał mi po latach, że tym samym pociągiem co on jechał akurat do Wiednia kardynał Wyszyński. Zaprosił jego i kilku kolegów do swojego przedziału, wypytywał, dlaczego wyjeżdżają. Podobno był wstrząśnięty.

Na dworcu w Wiedniu stały dwa stoliki, przy których siedzieli urzędnicy czekający na emigrantów. Przy pierwszym – przedstawiciel agencji izraelskiej, którego celem było zebranie jak największej liczby duszyczek i wysłanie ich do Izraela. Przy drugim – ktoś z amerykańsko-żydowskiej organizacji HIAS [Hebrew Immigrant Aid Society – Hebrajskie Stowarzyszenie Pomocy Imigrantom] zajmującej się tymi, którzy nie chcieli jechać do Izraela. Najpierw przekonywali do wyjazdu do Ziemi Obiecanej, a jeśli ktoś twardo się sprzeciwiał, przechodził do drugiego stolika. Potem kierowano go do noclegowni w Wiedniu, z biletem do Rzymu za kilka dni. Tam trafiał do obozu dla uchodźców.

Jako bezpaństwowiec.

Jedno z ostatnich zdjęć w Polsce, nad morzem, wrzesień 1968. Trzy miesiące przed wyjazdem do Szwecji.

– Bez swojego kraju, bo wyjeżdżając z Polski, musiał się zrzec obywatelstwa. Co z tymi ludźmi działo się później?

– Bywało różnie. Wyjechać do wymarzonego kraju nie było łatwo. Ameryka nie przyjmowała ludzi prawie w ogóle. Żeby dostać się do Francji, trzeba było mieć tam rodzinę, która zapraszała i gwarantowała, że obejmie takiego uchodźcę opieką, że nie będzie on obciążeniem dla państwa francuskiego.

Uchodźcy podlegali opiece Organizacji Narodów Zjednoczonych. Poszczególne państwa deklarowały, ilu mogą przyjąć. Generalnie nikt się nie palił do przyjmowania uchodźców z Polski. Do obozów przychodziły czasem oferty z dziwnych zakątków świata. Niektórzy się łamali i tam jechali. Zdarzały się rodzinne dramaty. Uchodźcy siedzieli tam miesiącami, bywało, że córki zakochiwały się we Włochach czy synowie we Włoszkach, i gdy przychodziła pora wyjazdu, to odmawiali, woleli zostać. A ich rodziny wyjeżdżały.

Pan ostatecznie postanowił wyjechać z Polski, ale nie przez Wiedeń. Od razu myślał pan o Szwecji?

– Tak. Moja siostra już tam była. Jako lekarz onkolog wyjechała na stypendium do Szpitala Uniwersyteckiego w Malmö. Sami ją znaleźli i zaprosili, chyba przeczytali jej artykuł w specjalistycznym piśmie o badaniach nad rakiem trzustki u dzieci.

Dla mnie wybór był zatem prosty, nie jechałbym w nieznane. Siostra wyjechała w 1967 roku. Stypendium było roczne, ale je przedłużono. Ojciec zresztą przez telefon przekonywał ją: „Nie masz się co spieszyć z powrotem, Szwecja to taki piękny kraj”. A że mieszkała tam razem z mężem, faktycznie starali się zostać jak najdłużej.

Nie myślał pan o Izraelu? To chyba był najbardziej oczywisty kierunek?

– Może i tak, ale w tamtych czasach niewiele wiedziałem o Izraelu.

Mieliście tam przecież rodzinę.

– Ale ich zupełnie nie znałem. Może jednego kuzyna, który też się nazywał Adam Ringer. Poza tym mama była bardzo antyizraelska.

Jak to?

– A dlaczego polska Żydówka musi być od razu proizraelska? Jak wiecie, mama była ciężko chora na płuca. Suchy klimat panujący w Izraelu sprawiał, że dobrze się tam czuła. Pojechała raz na zaproszenie znajomej. Wróciła w lepszym zdrowiu, ale wstrząśnięta. Dla niej – osoby bardzo oczytanej, świadomej – to, co tam zobaczyła, było nie do zaakceptowania. Powtarzała, że to Azja. Pamiętam, jak opowiadała: „Wiecie, oni kupują książki po grzbietach, żeby pasowały do biblioteczek”. Nie podobała jej się powszechnie panująca tam ideologia, plakaty na ulicach z umięśnionymi robotnikami i robotnicami. Mówiła, że w niczym nie różnią się od PRL-owskich, a te z kolei przypominały jej jeszcze starsze, hitlerowskie.

Słuchałem mamy i obraz Izraela w moich oczach nie mógł być pozytywny. Poza tym miałem kontakt z kolegami, którzy tam wyjechali. Opowiadali, że pierwsze, co robią tamtejsze władze, to wysyłają cię na kurs języka, a zaraz potem na trzy lata do wojska. I nie chodzi o jakieś tam szkolenie na poligonach, bo wojny wybuchają co chwilę, więc to wszystko jest na serio. Niespecjalnie mi się to uśmiechało. Przecież rok wcześniej, w 1967, była wojna sześciodniowa.


Książkę z rabatem 25% przy użyciu kodu DZISMIS kupisz tutaj:

https://bit.ly/2SZhvlZ 

E-book z rabatem 30% przy użyciu kodu DZISMIS kupisz tutaj:

http://bit.ly/ebook-na-podwojnym-espresso

Kategorie: wspomnienia

3 odpowiedzi »

  1. Adama poznalem w 69 roku po moim przyjeździe do Göteborga.
    Wyjątkowo miły i skromny facet.
    Pozdrowienia
    Paweł Dabrowski

  2. Wspomnienia, wspomnienia… Niektórzy piszą książki, niektórzy sztuki, niektórzy piosenki. Temat smutny, ale wiąże nas ze sobą mocną nicią. Dzięki

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.