Marian Marzynski
Korona jest trzecią zarazą w moim życiu. Pierwszą była zagłada polskich Żydów. Tylko moja matka, jej siostra i brat, siostra ojca i ja, uszliśmy z życiem, resztę naszych najbliższych wchłonęła zaraza. Polska Ludowa była moją drugą, choć nie porównywalną do tamtej, zarazą, w której dojrzewałem, kształciłem się i odnosiłem sukcesy zawodowe, czując jednak otoczenie ludzi zarażonych, ofiar represji, pozbawionych szans osobistego rozwoju. Emigracja wyleczyła mnie z tej zarazy, pozostawiając psychiczne ślady. Trzecia zaraza jest biologiczna, ale nie bez cech tamtych dwóch; gdy chronią nas od niej politycy, unosi się jej dodatkowy zapach: ideologia, żądza władzy, cenzura.
Zaraza, której nie przeżyłem, sowiecki terror stalinowski, wybuchła przed moim urodzeniem. Zarażonych było miliony, dla wielu wyzwoleniem była śmierć. Taki los spotkał. wielkiego poetę tej epoki Osipa Mandelsztama. Pozostało wstrząsające świadectwo jego żony.
Chroniąc się przed koroną, powinniśmy wiedzieć, że bywały większe zarazy, z których ludzie, jak Nadieżda ze stalinowskiego terroru i ja z Holokaustu, wychodzili z nadzieją.
Jest rok 1934. Rok pierwszego aresztowania Osipa Mandelsztama. Pisze Nadieżda:

Tego roku przyjeżdżała do nas często z Leningradu poetka Anna Achmatowa, która przyzwyczaiła się słyszeć pierwsze żarty czekającego na nią na dworcu w Moskwie Mandelsztama. Kiedy pewnego dnia spóźnił się jej pociąg, powiedział: „Jeździ pani z szybkością Anny Kareniny”. A potem: „Co się pani tak zrobiła na nurka?”. W Moskwie był upał, a w Leningradzie padały deszcze i Achmatowa przyjechała w kaloszach i gumowym płaszczu z kapturem. Razem stawali się beztroscy, niby chłopak z dziewczyną, którzy spotkali się w klubie poetów. „Ciszej tam”, wołałam, nie mogę żyć w klatce z papugami!”. Ale w maju 1934 nie zdążyli wpaść w dobry humor.
Mandelsztam wyruszył do sąsiadów, żeby zdobyć coś na kolację. Wkrótce przyniósł zdobycz — jedno jajko. Anna zatrzymywała się u nas w maleńkiej kuchence. Gazu jeszcze nie doprowadzono, pitrasiłam coś na naftowej kuchence w korytarzu, a nieczynny piecyk gazowy, z szacunku dla gościa, przykrywałam ceratą, żeby udawał stół. Kuchnię nazywaliśmy świątynią. „Leży pani jak bogini w świątyni”, powiedział Osip, zajrzawszy do Anny Achmatowej.
Wtem, koło pierwszej w nocy, rozległ się wyraźny, nieznośnie ostry stuk.
„To po Osię”, powiedziałam i poszłam otworzyć drzwi. Za drzwiami stali mężczyźni w cywilu. Na ułamek sekundy pojawiła się nadzieja; sukienne płaszcze przysłaniały mundury. Nadzieja znikła, gdy nieproszeni goście przekroczyli próg. Oczekiwałam czegoś w rodzaju „Czy tu miesza Mandelsztam?” albo „Zastaliśmy gospodarza?” Ale oni, o nic nie pytając i na nic nie czekając, odsunąwszy mnie na bok, weszli bardzo szybko do korytarza i mieszkanie wypełniło się ludźmi. Z dużego pokoju wyszedł Mandelsztam. „Panowie po mnie?”, zapytał. Czekista pokazał nakaz. Osip przeczytał i kiwnął głową. Zaczęto gładzić nas po biodrach, sprawdzając, czy w kieszeniach nie mamy broni. W ich języku nazywało się to „nocna operacja”.
Jak się dowiedziałam później, wierzyli święcie, że w każdym domu i każdej nocy mogą napotkać na opór. Wchodzili do naszych oniemiałych, nędzarskich domów jak do zbójeckich jaskiń, melin, tajnych laboratoriów, w których fabrykuje się dynamit. Przekonawszy się, że oporu nie będzie, przystąpili do rewizji.
Było ich pięciu: trzech agentów i dwóch świadków. Świadkowie rozsiedli się w korytarzu na krzesłach i zaczęli drzemać. Ta para sennych świadków gwarantowała obywatelom społeczną kontrolę nad praworządnością aresztowania. W każdym dużym domu budzono w tym celu zawsze tych samych ludzi, na prowincji dwóch świadków obsługiwało całą ulicę, Świadkowie żyli podwójnym życiem; we dnie byli pracownikami administracji — ślusarzami, dozorcami, hydraulikami — może dlatego nasze krany ciekną — a nocami wysiadywali do świtu w cudzych mieszkaniach.
Agenci szukali tam, gdzie według powszechnego mniemania spryciarze chowają rękopisy i tajne dokumenty. Przetrząsali po kolei książki, szukali ukrytych szuflad w biurku, zaglądali do łóżek. Rękopis schowany do garnka albo położony na kuchennym stole przeleżałby tam do końca świata. Z dwóch młodszych agentów, pozostał mi w pamięci jeden — młody, uśmiechnięty, o szerokiej twarzy. Przerzucał książki, zachwycał się starymi oprawami i namawiał nas, żebyśmy mniej palili. Zamiast szkodliwego tytoniu, proponował nam landrynki w blaszanym pudełeczku, które wyciągał z mundurowych spodni. Ten gest — częstowanie landrynkami — powtarzał się w wielu domach i przy wielu rewizjach. Starszy rangą, niewysoki, małomówny, szczupły, jasnowłosy agent, siadłszy w kucki, przerzucał leżące w kufrze papiery. Pracował wolno, uważnie, bezbłędnie. Przysłano nam kompetentnych pracowników sekcji literackiej oddziału drugiego.
Każdy przejrzany papier trafiał albo na krzesło, gdzie stopniowa rosła sterta przeznaczona do zabrania, albo na podłogę. Kryteria doboru pozwalały się zorientować, na czym ma się oprzeć oskarżenie, toteż narzuciłam się agentowi jako konsultant; odczytywałam trudny charakter pisma Mandelsztama i ustalałam daty rękopisów. Agent pokazał mi brudnopis pewnego wiersza i zmarszczywszy brwi, przeczytał go półgłosem od początku do końca. Był to żartobliwy wierszyk o administratorze, który rozbił w mieszkaniu niedozwolony instrument. „O czym to jest”, zapytał agent. „Rzeczywiście, o czym? — powiedział Osip. Patrząc, jak szykuję mężowi rzeczy do zabrania, żartobliwie — zgodnie z instrukcją — mówili: „Tyle rzeczy! Po co? Czy on się do nas wybiera na tak długo? Porozmawiają z nim i wypuszczą”… Stos papierów na krześle rósł coraz wyżej. Staraliśmy się nie deptać rękopisów, ale przybysze nie krępowali się zupełnie.

Rano zabrali ze sobą gospodarza. Zostałyśmy same, z Anną Achmatową, w pustym mieszkaniu, ze śladami nocnego najścia. Siedziałyśmy w milczeniu naprzeciw siebie. Czekałyśmy, aż nastąpi pora, kiedy będzie można bez zwracania na siebie uwagi, wyjść z domu. Po co? Dokąd? Do kogo?
Usłyszawszy o kolejnym aresztowaniu, nie pytaliśmy nigdy: „Za co go wzięli?”. Dokazywano cudów pomysłowości, wymyślając przyczyny i uzasadnienia dla każdego aresztowania: „Ona przecież rzeczywiście zajmowała się przemytem”, „On wyrabiał niesłychane rzeczy”, „Tego można było się spodziewać, miał okropny charakter”, „Zawsze mi się zdawało, że coś z nim nie jest tak”, „To człowiek zupełnie nam obcy”. Były to wszystko wariacje na jeden temat: „nie nasz”. „Jak to — za co?” – krzyczała gniewnie Anna Achmatowa, „czas zrozumieć, że ludzi biorą za nic”… Usuwano ludzi warstwami: kapłanów, mistyków, uczonych idealistów, dowcipnisiów, krnąbrnych, myślicieli, gaduły, milczków, kłótliwych, ludzi mających poglądy prawnicze, państwowe czy ekonomiczne, a jeszcze inżynierów, techników i agronomów, ponieważ pojawiło się pojęcie „szkodnika społecznego”, którym wyjaśniano wszystkie niepowodzenia i pomyłki. Przedstawiciele tępicielskiego zawodu wymyślili powiedzenie: „Dajcie nam człowieka, a sprawa się znajdzie”.
„Musisz oszczędzać siły”, powiedziała Anna. Miałam oszczędzać siły na przejście wszystkich szlaków już wydeptanych przez inne żony. Ale miałam również cel, dla którego żyłam: wiele wierszy Mandelsztama pozostało, ale wiele utrwaliła moja pamięć, tylko ja mogłam je ocalić. Jedna po drugiej, w pewnych odstępach czasu, wyszłyśmy z domu z torbami na zakupy, ale również z plikami rękopisów w kieszeniach. Ale jakiś instynkt podpowiadał nam, żeby wszystkiego nie wynosić; stos papierów pozostał na podłodze. Kiedy po miejskiej bieganinie, wróciłyśmy do domu, znów rozległo się — tym razem dosyć delikatne — stukanie i znów wpuściłam nieproszonego gościa. Popatrzył z zadowoleniem na leżące na podłodze papiery – „aa, jeszcze nieposprzątane” – i natychmiast przystąpił do powtórnej rewizji. Widocznie śledczy zdążył już przejrzeć zabrane w nocy rękopisy — wiersze nie są długie, więc nie zabrało to wiele czasu — i nie znalazł tego, co potrzebował. Ale rękopisu, którego szukał, nie było w kuferku, bo ani ja, ani Osia nie zapisaliśmy tego wiersza. Przemyślny chwyt Achmatowej, która poradziła mi nie sprzątać pokoju, okazał się trafny. Pamiętam ten wiersz:
To, co mówię, stężałym posmakiem nieszczęścia i dymu niech przetrwa,
Wytrwałości obrotną żywicą i smołą mozołu sumienną.
By na wilię przejrzała się gwiazda w odblasku tych słów siedmiopłetwa,
Niech jak dno nowogrodzkich cembrowin scukrują się czernią studzienną.
Za to zaś, ojcze mój, przyjacielu, kamracie ty mój grubogębny,
Nieuznany ja brat, odszczepieniec wyrokiem gromadzkim,
W ziemi loch obudować w tak głuche przyrzekam ci zręby,
By w dół kniaziów na cebrze Tatarzy spuszczali omackiem.
Niechże chociaż do pnia katowskiego ściętego przez mróz się przytulę
Jak gdy kręgle w ogrodzie na śmierć uderzenie rozniesie –
Za to już całe życie bym gotów nosić żelazną koszulę
I Piotrowi Wielkiemu na kaźń toporzysko wyszukałbym w lesie.Jednego z pierwszych dni złożyłam wizytę Bucharinowi, naczelnemu redaktorowi gazety „Izwiestia”. Biegał po swoim gabinecie i pytał: „Czy dali widzenie?”, „A może coś pochopnie napisał?”. Powiedziałam, że nie, że wszystkie wiersze Osipa — znal. Dla ratowania głowy Mandelsztama — skłamałam. Dobrze jest żyć w warunkach, w których nie trzeba kłamać. Czy jest na świecie takie miejsce? U nas nie można było przeżyć bez kłamstwa. Kłamałam całe życie — studentom, kolegom z pracy, dobrym znajomym, którym niezupełnie ufałam, a takich była większość. Przy tym i mnie nikt nie wierzył; były to zwykłe kłamstwa naszych czasów, coś w rodzaju konwencjonalnej uprzejmości. Bucharina wprowadziłam w błąd z wyrachowaniem, nie można było odstraszać jedynego naszego obrońcy. W czasie następnych wizyt otwierały się drzwi jego gabinetu: „Nic nowego, nikt nic nie wie…”. Chodziłam też do Politycznego Czerwonego Krzyża. Nie mieli żadnego wpływu na bieg sprawy, ale można było przez nich przesłać paczkę. Dowiedziałam się, że im wyższy stopniem był główny nocny gość, tym poważniejsza była sprawa i tym gorszy zgotowany los. Nie przyszło mi do głowy zerknąć na dystynkcje w noc rewizji.
Zbierałam dobre rady: gdy go zobaczę, mam skłonić Osię, żeby o nic nie prosił — na przykład o przeniesienie w lepsze miejsce — nie przypominał o sobie, chował się, milczał, „udawał zmarłego”, tak, żeby nie było żadnych notatek o nim, żeby o nim zapomniano. Miał to być jedyny sposób ratowania się, a przynajmniej przedłużenia życia. Achmatowa też pogrążyła się w „starania”. Jej znajoma zadzwoniła do znajomego czekisty, który tak zareagował: „Żeby tylko nie zrobili z niego wariata, nasi to świetnie umieją”. Następnego dnia zasięgnął informacji i powiedział, że w tę sprawę nie należy się mieszać: wiersz Mandelsztama wymierzony był w zbyt złowrogą postać — Stalina.
Nadzieja w beznadziei
Wszystkie wpisy MarianaTUTAJ
Kategorie: REUNION 69, wspomnienia