Uncategorized

Wypłynął z Polski dwa dni przed Gombrowiczem. Zagrać 250 partii szachów jednocześnie to była dla niego pestka


Dariusz Wołowski

Mieczysław (Mosze, Mendel, Miguel) Najdorf (1910-97) podczas jednego z najbardziej znanych turniejów szachowych w holenderskim mieście Wijk aan Zee w 1973 r.

Mieczysław (Mosze, Mendel, Miguel) Najdorf (1910-97) podczas jednego z najbardziej znanych turniejów szachowych w holenderskim mieście Wijk aan Zee w 1973 r. (fot. Bert Verhoeff / Anefo)

Mieczysław Najdorf we wrześniu 1939 r. poprowadził Polskę do srebrnego medalu na olimpiadzie szachowej w Buenos Aires. Wśród rywali byli Niemcy. To nie był normalny turniej.

Dariusz Wołowski: 27 lipca 1939 r. Mieczysław Najdorf wsiada na pokład statku „Pirapolis” z Antwerpii do Buenos Aires, gdzie ma reprezentować Polskę na olimpiadzie szachowej. I dramat się zaczyna.

Jerzy Kostro: Najdorf wiedział już, że czasy są niepewne. Jako Żyd z pochodzenia zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Dlatego gorąco namawiał na wyjazd żonę Lusię. Mieli zabrać w podróż także trzyletnią córkę. Ale żona Najdorfa bała się tak morderczej wyprawy. W dodatku zachorowała na grypę. Przy pożegnaniu widzieli się po raz ostatni.

Między 21 sierpnia a 19 września w Buenos Aires Najdorf poprowadził Polskę do srebrnego medalu. Pół punktu zabrakło do reprezentacji III Rzeszy. To nie mógł być normalny turniej.

– Po wybuchu wojny Anglicy zrezygnowali z gry w finale A i wrócili do kraju. Nie odbyło się kilka meczów: między innymi Polska – Niemcy. Bez gry przyznano remis 2:2. W ogóle turniej miał być odwołany, atmosfera była fatalna między szachistami państw osi i koalicji antyhitlerowskiej. Ale po debatach zawody dokończono. Jeszcze po wielu latach Najdorf nie mógł odżałować złotego medalu. Wspominał też, że całkowicie dobiła ich informacja z polskiego konsulatu, że 17 września ZSRR napadł na Polskę. Najdorf, Paulin Frydman i Franciszek Sulik postanowili, że nie wracają do kraju. Szachiści z wielu państw podjęli taką samą decyzję, w tym wszyscy Niemcy. Najdorf pomagał potem zdobyć pieniądze dla Sulika, który przedostał się do Europy, by walczyć we Włoszech w 2. Korpusie Polskim generała Andersa.

Sam został w Argentynie. Jak sobie radził bez grosza przy duszy?

– Miał podobno 200 dolarów. Początki były bardzo trudne. Zajmował się drobnym handlem, żeby przeżyć. Dopiero kiedy zagrał symultanę na ślepo na 42 szachownicach przez 24 godziny, z czego przegrał tylko jedną partię, zrobiło się o nim głośno. Pomogła mu żona prezydenta Evita Perón. Potem sprzedawał ubezpieczenia, aż zrobił majątek i został właścicielem towarzystwa ubezpieczeniowego. Trzeba go było znać, żeby wiedzieć, że pieniądze to nie był nigdy największy problem. Wydawał je tak, jakby się bardzo spieszył, żeby nie zmarnować w życiu ani chwili. W ogóle taki był: pazerny na życie. Nie znosił nudy. Kiedy miał wolną chwilę na turniejach szachowych, potrafił wyskoczyć do kasyna i w dodatku grać na kilku stołach, żeby nie było chwili wytchnienia. Szachy kochał, ale nie grał dla pieniędzy. Zresztą od hazardu nigdy się nie uzależnił. Wchodząc do kasyna, miał pewną kwotę i jeśli ją przegrał, wychodził. Tak zakończyło się jego życie 5 lipca 1997 r. w Maladze, gdzie zasłabł, a operacja aorty nie pomogła.

Sądziłem, że był wtedy na turnieju szachowym.

– Był, ale jak mówiłem, jedno drugiemu nie przeszkadzało. Wracając jednak do Buenos Aires i 1939 r. Dla Najdorfa najważniejsze było wtedy skontaktowanie się z rodziną w Polsce. Po to zagrał słynną symultanę w 1943 r. na 202 szachownicach. Liczył, że sprawa rozniesie się po świecie i trafi do Polski. Tak się stało. Rodzina w getcie dowiedziała się, że on żyje. Niestety, żona, córka, bracia, rodzice, wszyscy potem zginęli. Z 300 osób jego rodziny wojnę przetrwał tylko on. Otarł się o nazizm już w 1936 r., kiedy z Akibą Rubinsteinem i Ksawerym Tartakowerem pojechali na nieoficjalną olimpiadę szachową do Monachium. Pan sobie wyobraża, Żydzi grający i wygrywający na oczach hitlerowców.

„Szachy nauczyły mnie walki do końca. Dzięki nim przetrwałem najcięższe momenty w życiu” – powiedział kiedyś Mieczysław Najdorf.

– Był graczem intuicyjnym. Z tych, którzy przesadnie nie obliczali, nie kalkulowali, nie grali na zwłokę, licząc na błędy przeciwnika, tylko atakowali bez wytchnienia. Taki był w życiu i przy szachownicy. Stąd jego partie bywały tak piękne, zapierały dech w piersiach. Pamiętam, jak mawiał o ówczesnym mistrzu świata Borisie Spasskim z ZSRR: „On gra w szachy, żeby żyć, a ja żyję, żeby grać”. Pieniądze Najdorf zarabiał w biznesie. Był już wtedy bardzo bogatym człowiekiem.

Wyczytałem, że być może do pozostania w Argentynie namówił Najdorfa Witold Gombrowicz.

– O tym nic nie wiem. Na pewno dobrze się znali. Spotkał ich podobny los. Najdorf lepiej radził sobie w nowej rzeczywistości. W 1944 r. przyjął obywatelstwo Argentyny i reprezentował ją na olimpiadach szachowych jeszcze 11 razy. Wcześniej trzykrotnie grał na nich w barwach Polski. Był niesamowicie żywotny i długowieczny jako szachista.

Kiedyś powiedział o Gombrowiczu: „Nasze losy były podobne. Utożsamiałem się z ideą »Transatlantyku«. Z domu rodzinnego, choć był to dom żydowski, wyniosłem polskość, a dziś jestem obywatelem świata”.

– To prawda. Najdorf był obywatelem świata, obracał się w najlepszym towarzystwie, brylował na salonach, mówił ośmioma językami, ale po polsku tak, że miało się wrażenie, iż Warszawę opuścił dosłownie przed tygodniem. Bez żadnej nutki obcego akcentu. A przecież Żydzi obracali się w przedwojennej Polsce w swoich zamkniętych kręgach. Z akcentem hiszpańskim Najdorfa było podobno gorzej. Ci, którzy dobrze znali ten język, rozpoznawali w nim obce pochodzenie.

Kiedyś były prezydent Argentyny Carlos Menem powiedział, że Najdorf jest naznaczony polskością.

– Był warszawiakiem. To miasto zawsze nosił w sercu. Im bardziej stawał się światowcem, tym bardziej doceniał swoje pochodzenie.

Poznałem go na olimpiadzie szachowej w 1958 r. w Monachium. Był wtedy wielką osobistością, ale zawsze szukał kontaktu z Polakami. Przychodził pogadać po polsku, zapraszał do siebie.

Bardzo zbliżyliśmy się w 1971 r. podczas turnieju w Holandii. Kiedyś ze swoją argentyńską żoną wybrał się do Amsterdamu i namówił mnie, żebym pojechał z nimi. Powiedział, że zna miejsce, gdzie sprzedają najlepsze śledzie na świecie. No i faktycznie. Jego żona trzy godziny biegała po sklepach w poszukiwaniu butów, a my przegadaliśmy ten czas przy śledziach i jakiejś wódeczce. Wtedy opowiadał mi, jak to w Polsce szachy uratowały mu skórę.

Przed wojną Najdorf służył w ułanach.

– I pewnego razu wyrwał się na jakąś czterogodzinną imprezkę. Nie pamiętam już, czy w koszarach był apel, czy jakiś patrol zwinął Najdorfa, grunt, że groził mu sąd polowy z oskarżeniem o dezercję. Na szczęście był już na tyle znanym szachistą, że przez znajomych dotarł do Kazimierza Piłsudskiego, brata Naczelnika. Skandal wyciszono, sprawa rozeszła się po kościach. Najdorf spędził tylko trzy dni w areszcie.

Według retrospektywnego rankingu Chessmetrics w 1946 r. Najdorf był drugim szachistą świata po mistrzu Michaile Botwinniku. Mógł wtedy wykonać krok na sam szczyt?

– Nie sądzę. Był szachistą wybitnym, ale nie miał charakteru mistrza. Przy szachownicy zachowywał się raczej jak artysta niż zawodnik, który na zimno zbiera punkty. W tamtych czasach szachy były oczkiem w głowie Stalina, miały być dowodem wyższości systemu komunistycznego nad kapitalistycznym. Dla szachistów z ZSRR to była misja, robota zespołowa, żeby zawładnąć i utrzymać szachowy tron. Wątpię, żeby Najdorf był w stanie rozbić całą ich koalicję. Zresztą, chyba nie tego szukał przy szachownicy.

Mówił, że szachy, szczególnie błyskawiczne, brzmią mu w głowie jak muzyka Mozarta.

– Kiedy w partii siedmiominutowej pokonał Anatolija Karpowa, był już po 80. urodzinach. Mawiał, że jest najstarszym aktywnym arcymistrzem szachowym. I był z tego dumny. Wydawało się, że szachy w ogóle go nie męczą. W 1950 r., czyli mając 40 lat, zagrał słynną symultanę w Sao Paulo. 250 partii jednocześnie. Wygrał 226 i tylko 10 przegrał. W 1966 r., czyli przed sześćdziesiątką, w Santa Monica pokonał Bobby’ego Fischera. Na sześć lat przed tym, jak genialny Amerykanin osiągnął szachowy tron. Ja pamiętam jego partię z Fischerem z olimpiady szachowej w Warnie w 1962 r. Najdorf przegrał czarnymi. Już wtedy podziwiał Fischera, przepowiadał, że kiedyś może rozbić koalicję szachistów z ZSRR, co się zresztą stało dekadę później w Reykjaviku w słynnym meczu stulecia z Borisem Spasskim. Najdorf widział w Fischerze geniusza urodzonego do szachów, a nie wychodowanego przez system jak ci z ZSRR.

„Nieśmiertelną partię polską” zagrał Najdorf już w 1930 r.

– Trochę to pic na wodę. Najdorf nigdy się tą partią przesadnie nie chwalił, choć oczywiście zagrał koncertowo, szczególnie jak na kogoś, kto w szachy nauczył się grać tak późno, w wieku 14 lat. To pokazuje skalę jego geniuszu i pracowitości. Z drugiej jednak strony rywal Glücksberg grał tak słabo, że trudno tamto zwycięstwo Najdorfa uznać za jakieś przełomowe. Przeciwnik, grając białymi, popełnił błąd w dziewiątym posunięciu, to był ruch przegrywający i w po 22 posunięciach dostał mata. Ksawery Tartakower, który był nauczycielem Najdorfa, ale też człowiekiem o niebanalnej inteligencji i poczuciu humoru, słynącym z „tartakoweryzmów”, nazwał to „polską nieśmiertelną partią Najdorfa”. Do nieśmiertelności było jej jednak daleko. Najdorf zagrał w życiu setki lepszych partii. No i przede wszystkim w światowej literaturze szachowej, opisującej najważniejsze wydarzenia, tej nieśmiertelnej polskiej partii nie ma. Za to jest wariant Najdorfa obrony sycylijskiej, także uznaje się jego wkład w rozwój obrony królewsko-indyjskiej.

Jest pan pewien, że Najdorf nauczył się grać w wieku 14 lat? Czyli w 1924 r., a już w 1930 zagrał „nieśmiertelną partię polską”? Niektóre źródła utrzymują, że ta partia została rozegrana nawet dwa lata wcześniej.

– W książce „Najdorf o Najdorfie” jego córka napisała, że ojciec zawsze powtarzał, że miał 14 lat, gdy nauczył się gry w szachy. Uznaję, że to wiarygodne źródło.

Wyczytałem w polskiej prasie, że miał dziewięć lat, gdy postanowił odwiedzić kolegę, którego nie było w domu, a jego chory ojciec się nudził i zaproponował grę młodemu człowiekowi.

– Jeśli chodzi o wiek, w którym Najdorf nauczył się grać w szachy, wierzę jego córce. Ale tę anegdotę o ojcu kolegi opowiadał sam Najdorf i ona się ukazywała w jego biografiach. Ojciec kolegi zapoznał go z ruchami figur, bo uznał, że młody człowiek z aspiracjami powinien je znać. I tak Najdorf wszedł w świat szachów, a ich magia powoli nim zawładnęła. Musiał im poświęcić bardzo wiele czasu, bo już w latach 30. był mistrzem Warszawy. A jeszcze wcześniej zagrał tę partię nieśmiertelną (śmiech).

Najdorf urodził się w Grodzisku Mazowieckim 15 kwietnia 1910 r., ale wychował w Warszawie.

– Dziadek Najdorfa handlował bydłem, był bardzo zamożnym człowiekiem. Ożenił się z bogatą córką kuśnierza. Ale mieli problemy z potomstwem. W końcu urodził się ojciec Najdorfa Galik. Szczęśliwi rodzice chcieli, żeby został rabinem. Przez rok ubierali go na biało, ale Galik miał naturę hazardzisty i do kariery wyznaczonej przez rodziców się nie palił. Rabinem został jego młodszy brat, a on zajął się handlem bydłem. Tyle że kiedyś wysłano go na targ, a on w barze przegrał wszystkie pieniądze i ze wstydu uciekł do Ameryki. Wrócił dopiero po trzech latach, ustatkował się, ożenił i urodził mu się syn – przyszły szachista. Najdorf zawsze powtarzał, że po ojcu ma hazard we krwi.

Ksawerego Tartakowera uważał za swojego mentora i mistrza. Człowieka niezwykle oryginalnego, urodzonego w Rostowie nad Donem w rodzinie żydowskiej, mieszkającego w Paryżu, ale reprezentującego i Francję, i Polskę, choć w ogóle nie mówił po polsku. Szachy traktował jako sztukę, intelektualną rozgrywkę. Choć miał szansę nawet na tytuł szachowego mistrza świata, nie zależało mu na nim.

– Najdorf przejął ten styl: agresywny, ryzykowny, pełen pomysłów. I styl bycia także, bo tak jak Tartakower, tak i Najdorf w każdym towarzystwie byli królami. Opowiadali, rozśmieszali, bawili. Byli powszechnie lubiani.

Dawid Przepiórka był drugim z nauczycieli Najdorfa. Obaj zostali honorowymi członkami Międzynarodowej Federacji Szachowej jako pierwsi Polacy.

– O Przepiórce Najdorf opowiadał mi mniej niż o Tartakowerze. Perzepiórka był dobrym szachistą, z Warszawy, jak Najdorf, który warszawiakiem został do końca życia. Przepiórka był kompozytorem, tworzył zadania szachowe. Z tego słynął.

Mając 60 lat, Najdorf wystąpił w meczu ZSRR – Reszta Świata w Belgradzie.

– Był bardzo z tego dumny. Opowiadał mi o tym w Holandii rok później. Zaprosił mnie wtedy na kolację. Byłem masakrycznie zmęczony po jakiejś przeciągającej się partii. Poszedłem, ale nie mogłem nic przełknąć. Wtedy Najdorf zamówił dla mnie szklaneczkę whisky. Nie bardzo wiedziałem, co to jest, ale wypiłem. Wróciłem do życia i apetyt mi wrócił. Najdorf opowiadał wtedy o swoim meczu z Michaiłem Talem, byłym mistrzem świata. Nazywany „Czarodziejem z Rygi” Tal przewlekle chorował na nerki, był po kilku operacjach, a po jednej z partii powiedział kiedyś nawet: „grałem dobrze jak na nieboszczyka”. No, ale to był zawsze Tal, szachista genialny i o 26 lat młodszy. Najdorf jedną partię z nim wygrał, jedną przegrał i dwie zremisował. Mając sześćdziesiątkę na karku, grał w reprezentacji świata. To było miarą jego wielkości.

Szachy błyskawiczne ukochał szczególnie.

– To była jego namiętność. Jest taka opowieść, nie wiem, czy prawdziwa, czy wyolbrzymiona, że z Talem grali blitz w szpitalu, gdy Tal był po operacji, a miał się zaraz przenieść do Moskwy. Grali w samochodzie, jadąc na lotnisko, Tal spóźnił się na samolot, a w kolejny wsiedli już razem i grali aż do wylądowania w stolicy ZSRR. Najdorf potrafił grać w szachy trzy dni bez przerwy.

Podobno najmocniejszy był w środkowej części partii, gdy największą rolę odgrywała taktyka, a sytuacja na szachownicy była najbardziej skomplikowana. Debiuty i końcówki go nie fascynowały, choć w historii zapisał się wariant Najdorfa w obronie sycylijskiej, a w obronie królewsko-indyjskiej wymyślił w 1953 r. na turnieju kandydatów plan gry dla czarnych, który przetrwał 70 lat i do dziś jest wzorcowy.

– Powiedziałbym tak: gdyby w tamtym czasie do jakiejś skomplikowanej sytuacji na szachownicy posadzić 10 najlepszych szachistów świata, to Tal znalazłby rozwiązanie w trzy minuty, Najdorf w sześć minut, a pozostali w 10 minut. Później tak samo taktycznie fenomenalny jak Tal był Kasparow. Najdorf był ryzykantem, a intuicję miał niebywałą. Szukał najbardziej skomplikowanych rozwiązań, bo one były według niego najpiękniejsze. Taki Karpow jest i był spokojny, zrównoważony, wyliczony. Najdorf był jego przeciwieństwem. Choć z drugiej strony szachy ustabilizowały mu charakter. Potrafił wyjść z tak beznadziejnych sytuacji na szachownicy, by potem nigdy nie tracić nadziei. To, co w życiu osiągnął, zawdzięczał szachom. Zawsze to podkreślał.

Kiedyś zagrał w symultanie z Fidelem Castro i – jak wspominał w argentyńskim „El Gráfico” – „na wszelki wypadek zremisował”. Na Kubę zaprosił go Che Guevara.

– To było w 1966 r. w centralnym parku Hawany. Też tam grałem. Najdorf na Kubę jeździł zresztą kilka razy. Pamiętam, że to był październik i spadł ulewny deszcz. Fidel był na Kubie bohaterem narodowym, uważano, że wypędził Amerykanów gołymi rękami. Bez względu na to, jak go dziś oceniamy i jak ocenia go historia. Więc może Najdorf uznał, że nie wypada ograć bohatera na oczach wielbiących go rodaków? Che Guevara w szachy grał nieźle, ale wtedy usiadł do szachownicy z Wiktorem Korcznojem. Najdorf namawiał Korcznoja na remis. I Korcznoj mu to obiecał, ale potem wygrał. „No Wiktor, przecież obiecałeś” – zagadnął Najdorf. „No tak, ale on nie miał pojęcia o partii angielskiej” – odpowiedział Korcznoj. Zrobiła się z tego znana anegdota, powtarzana przez wielu szachistów.

Jak to się stało, że w wieku 87 lat pojechał na turniej szachowy do Malagi?

– Wbrew woli córek, z bajpasami, schorowany. Nigdy nie umiał usiedzieć na miejscu.

Nawet gdy wykonał posunięcie, nie mógł bezczynnie czekać na odpowiedź rywala. Więc wstawał i chodził.

Tak samo było na turniejach. Wykorzystywał każdą wolną chwilę. Szedł do kasyna, do restauracji, pogadać z innymi. To był niespokojny duch, który potrzebował przygód i towarzystwa.

Kochał muzykę klasyczną.

– Jeśli w końcu chciał odpocząć od zgiełku, to tylko przy muzyce klasycznej. Kiedyś zaprosiła go na turniej amerykańska szachistka Jacqueline de Rothschild Piatigorsky, która była żoną światowej sławy wiolonczelisty Grigorija Piatigorskiego. Nie mógł jechać, ale Amerykanka obiecała mu, że jeśli przyjedzie, to mąż i jego orkiestra zagrają koncert na jego cześć. No i Najdorf pojechał. O tym koncercie, dedykowanym mu, opowiadał z wielką satysfakcją.

Co roku w rocznicę swoich urodzin, czyli 15 kwietnia, organizował turniej szachowy swojego imienia, na który wydawał podobno 200 tys. dolarów.

– Nie wiem, ile wydawał, ale był bogatym człowiekiem. Chciał pomóc innym obiecującym zawodnikom, którzy potrzebowali pieniędzy na rozwinięcie kariery.

Grał pan kiedyś z Najdorfem?

– Raz. W Lugano w 1968 r. na olimpiadzie szachowej. On był na pierwszej szachownicy w Argentynie, ja na pierwszej w reprezentacji Polski. Ale wcześniej mierzyłem się z Amerykaninem polskiego pochodzenia Samuelem Reshevskym, ortodoksyjnym Żydem, więc musieliśmy zacząć po zakończeniu szabasu. Przerwaliśmy partię o północy i przełożyliśmy ją na dziewiątą rano następnego dnia. Nie spałem, analizowałem pozycje, a potem graliśmy do godziny 14. A o 15 usiadłem do Najdorfa, by po pięciu godzinach i 40 posunięciach uzyskać remis.

To chyba dobre wspomnienie?

– Z Najdorfem mam właściwie same dobre wspomnienia. Jestem dumny, że mogłem poznać tak nieprzeciętnego człowieka. Mogę sobie żartować, że jako jeden z niewielu mam z nim remisowy bilans przy szachownicy. A przecież Najdorf ogrywał wszystkich najwybitniejszych szachistów na świecie. Co nie znaczy, że ze wszystkimi miał dodatni bilans. Ale zapisał się w historii szachów i ludzkiej pamięci.

Jerzy Kostro (ur. 1937) – inżynier metalurg, szachista, mistrz międzynarodowy, reprezentował Krakowski Klub Szachowy, Hutnika Kraków, wielokrotny medalista indywidualnych mistrzostw Polski, dwukrotnie złoty (1968, 1970), sześciokrotnie reprezentował Polskę na olimpiadach szachowych

Wypłynął z Polski dwa dni przed Gombrowiczem. Zagrać 250 partii szachów jednocześnie to była dla niego pestka

Kategorie: Uncategorized

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.